Grill King: nie ukrywam, że jeśli czegoś mi w USA brakowało, to kebaba. Bardzo się więc ucieszyłem, kiedy kuzyn powiedział, że blisko niego jest kilka miejsc z jedzeniem przygotowywanym przez Arabów. Podjechaliśmy więc do lokalu Grill King celem spożycia gyrosa. A tam promocja:
Namawiać mnie nie trzeba było, bierzemy „more gyros”, czyli 2 w cenie jednego.
Po kilku chwilach odbieram zawiniątko:
Rozwijam:
Co można napisać? Doskonała pita, na której leży sobie soczysta wołowina, dobrze doprawiona, do tego tylko cebula i pomidor. Proste i bardzo, bardzo smaczne. Porcja może nieduża, ale za 5 $ (bez podatku) mamy dwie smaczne kanapki, więc jak najbardziej warto.
Chiński bufet, czyli Panda Express: o tej sieci słyszałem dużo. Zarówno pozytywne jak i nienajlepsze opinie. Przy okazji wizyty w centrum handlowym wypatrzyłem ich w food courcie i postanowiłem spróbować osobiście.
Za 6,79 $ możemy sobie skomponować 3 dowolne składniki na talerzu. Ja wziłąem makaron chow-mei, Orange Chicken with Bacon i Shanghai Angus Steak.
Jak wiecie, ja fanem noodli i innych makaronów nie byłem, nie jestem i raczej nie będę, więc chow-mei potraktowałem jako zapychacz. Spróbowałem, jest OK, ale głowy nie urywa. Ot, grube kluski z dodatkiem oleju i niewielkiej ilości warzyw. Orange Chicken to sztandarowe danie w Panda Express. Przygotowane z kurczaka bez kości na chrupiaco, poprzez podsmażenie w woku w słodko – ostrym sosie pomarańczowym. Inspirowane kuchnią prowincji Hunan stało się najbardziej rozpoznawalną i najchętniej zamawianą pozycja z menu Pandy.
Choć nie jestem przesadnym fanem kuraka, to muszę przyznać, że ten smak przypadł mi do gustu. Mięso jest soczyste i naprawdę smaczne, a połączenie świeżej, owocowej nuty z ostrym smakiem pasuje tutaj idealnie. No i ten chrupki bekon, jako przysłowiowa kropka nad i.
Shanghai Angus Steak to grubo cięte plastry soczystej polędwicy z angusa, smażone w woku z pieczarkami i szparagami na chrupko, a całość podlana jest autorskim sosem PE. Smaczne, ale o dziwo – kurczak lepszy.
Panda Express to typowy azjatycki bufet, jakich w USA spotkacie mnóstwo. Zjeść tam można szybko, tanio i choć może nie są to jakieś kulinarne szczyty, to za niewielkie pieniądze można się najeść.
A na koniec jeszcze ciasteczko z wróżbą:
Xando Cafe w Palos Hills to połączenie pubu i dinera. Prowadzony przez Greka lokal oferuje miks kulinarny.
Ja wziąłem Buffalo Wings i Quesadillę ze stekiem.
Buffalo Wings okazały się faktycznie „jumbo” i porcją 12 skrzydełek częstowali się moi współbiesiadnicy. Bardzo dobry sos buffalo, odpowiednio pikantny, lecz nie palący, skrzydełka ogromne, do tego „czipsy” z marchewki i selera tradycyjnie maczane w sosie blue cheese. Doskonałe danie, w menu figurujące jako przystawka, ale dla jednej osoby stanowi niemalże obiad, zjadłem z przyjemnością i mógłbym to powtórzyć.
Quesadilla ze stekiem natomiast nieco rozczarowała. Uwielbiam to danie i miałem nadzieję, że dostanę coś podobnego do świetnej quesy w warszawskim 7 Street. Niestety, moje oczekiwania się nie spełniły. Niby mamy znowu potężną porcję jedzenia, niby tortille uczciwie zapieczone, niby dobry, ciągnący się ser, niby fajne guacamole, niby jest pico de gallo i śmietana, ale… Ale czegoś brakuje. Mięso rozłożone nierówno, sera powinno być więcej, tak żeby dobrze sklejał quesę i umożliwił jedzenie jej bez użycia sztućców. Moja quesa niestety miała tendencje do rozwarstwiania się i musiałem używać noża i widelca, żeby jakoś trzymać to w kupie.
Podsumowując, skrzydełka polecam, ale zamiast quesadilli lepiej jednak wziąć coś innego.
Kilka dni później znowu byłem na zakupach i zaburczało mi w brzuchu. Poszedłem do Five Guys, żeby spróbować burgerów, na które wpada Obama. Niestety, było tuz po 10, a FG otwierają się od 11.00. Cóż tu począć? A iść obok. I poszedłem.
Do lokalu Buffalo Wild Wings. Nie bardzo mogłem się zdecydować na jakieś konkretne danie, więc wybrałem kompromis – zamówiłem coś, co nazywa się Tablegating Sampler (13,29 $ bez podatku):
To był dobry wybór. Czekałem około 10 minut, ale było warto, bo jedzenie przygotowywane jest na bieżąco. A więc na talerzu wylądowały: skrzydełka w sosie buffalo (rozpiętość ostrości jest duża, ja wybrałem średnią), dwa gorące precle, gorące chipsy z chlebka pita, jalapeno faszerowane serem i bekonem, obsmażone w cieście na chrupko i dipy.
Wszystko pyszne, a porcja tak duża, że nie dałem jej rady i połowę poprosiłem spakować na wynos.
Beggars Pizza skusiła mnie faktem posiadania w ofercie deep dish pizza. Zawsze chciałem tego spróbować, a stuffed pizza w Giordano’s tylko zaostrzyła mój apetyt. Kuzyn zadzwonił, ustalił godzinę odbioru (mieszka zbyt daleko od lokalu, dowóz więc odpadł) i niecałą godzinę później na stole wylądowały dwa pudełka. Zamówiliśmy bowiem małą deep deesh pizza z pepperoni i extra serem, oraz dużą thin crust pizza, połówkę z double cheese, połówkę z grzybami, kiełbasą i jalapeno.
Najpierw deep dish:
No co mam napisać? To było obłędne. Grube, kruche, ale miękkie ciasto z ogromną ilością lejącego się sera i sosu pomidorowego zdobyło mój żołądek szturmem.
Tego się spodziewałem i byłem szczęśliwy. Pepperoni było mało i w zasadzie nic nie wniosło do tej pizzy, ale ser i ciasto to coś niesamowitego. Oj, czekam kiedy w Polsce ktoś wpadnie na pomysł, by taka pizzę serwować. Mega nasyca, jest pyszna i po prostu trzeba tego spróbować, żeby wiedzieć o czym piszę. Dla mnie jedna z najlepszych rzeczy, jakie w USA jadłem.
Thin crust pizza:
Zgodnie z nazwą, cieniutkie i chrupiące ciasto. Połówka double cheese uwodzi prostotą, po prostu ciasto i dużo sera:
Połówka z jalapeno, grzybami i kiełbasą to z kolei bardzo soczysta i wyrazista kompozycja. Pikantne jalapeno, soczyste grzyby i amerykańska kiełbasa, która strukturą przypomina nieco burgery. Pozycja również sycąca i smaczna.
Jedliśmy w 5 osób. Jedliśmy, jedliśmy, jedliśmy… i zostało nam jeszcze na drugi dzień. Polecam.
Tortas Frontera odwiedziłem już na lotnisku O’Hare. Miałem jeszcze kilka chwil do odprawy, więc połaziłem po dworcu i zgłodniałem. Wziąłem do ręki menu Tortas Frontera, przeczytałem opis kanapki Cubana i… postanowiłem zostać.
Do kanapki zamówiłem świeżo robioną lemoniadę mango-limonka. Okazała sie pyszna. A skro lemoniada dobra, to i kanapka powinna mi pasować, pomyślałem.
Nie zawiodłem się. Pyszny kubański chleb, opieczony w piecu, szczelnie wypełniony soczysta wieprzowiną, chrupiącym bekonem, papryczkami chipotle, serem Chihuahua z fasolą, kremem z kolendry i czymś, co niesamowicie podbija smak – musztardy chipotle.
Jak na ostatni na amerykańskiej ziemi posiłek, Cubana okazała się idealnym daniem. W zestawie z lemoniadą zapłaciłem 16,84 $ i nie żałowałem ani grosza. Zestaw doskonały.
Na dziś tyle, ale to nie ostatni wpis z USA. Do zobaczenia niebawem.