Następnego dnia wcześnie rano ruszyliśmy pociągiem do Malmo. Na miejscu czekał już Street Food Market i wiele różnorodnych stoisk z przysmakami z całego świata. Po przejściu przez teren festiwalu i małej przygodzie w bankomacie ze znikającą kartą zamiast pojawiających się pieniędzy postanowiliśmy w końcu coś zjeść. Ponieważ na stoiskach czytników kart nie było, wybraliśmy się do lokalu szwedzkiej sieci Max. Dlaczego akurat tam? Ano dlatego że znaleźliśmy na stronie internetowej Maxa informację, że szukają oni franczyzobiorców w Polsce. Kto wie, może już niedługo w większych polskich miastach pojawi się sieciowa konkurencja dla McDonalds’a i Burger Kinga.
Lokal na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie czystego aż do bólu. Wygląda jakby po każdym kliencie tutaj dodatkowo sprzątano i wycierano stolik przy którym siedział. Nie powiem żeby mi się to nie podobało.
Spojrzenie na menu i szybkie zamówienie. Musiałem spróbować cheeseburgera, jedna z najtańszych kanapek dzięki której często można sobie wyrobić zdanie na temat sieci. Cheeseburger z Maxa smakował przede wszystkim dobrej jakości mięsem. Bardzo mi to odpowiadało. Dodatki były gdzieś w tle, służyły podkręceniu smaku ale pod żadnym pozorem nie wybijały się na pierwszy plan. Do tego wzięliśmy jeszcze dwie kanapki, 3 Cheeses i Cheese and Bacon. Były dużo większe i podobnie jak kanapki w maku czy Burger Kingu różniły się rozmiarem i wagą kotleta. Czy burger z sieciówki może zapaść w pamięć na dłużej niż do końca jego spożywania? Spróbujcie kiedyś którejś z tych dwóch kanapek. Są po prostu fantastyczne. Kilka polskich food trucków i burgerowni mogłoby się od Maxa wiele nauczyć.
Ruszyliśmy w dalszą podróż, zostawiając za sobą Street Food Market.
Naszym celem był Falafel no.1. Malmo to światowa stolica Falafla, podobno miejsc gdzie można go spróbować w tym szwedzkim mieście, jest więcej niż w Bejrucie. Po długich poszukiwaniach wybór padł na jedną z najbardziej znanych knajpek tego typu.
Szybkie zamówienie i po kilku minutach w naszych rękach lądują bardzo sprawnie zawinięte tortille wypełnione smażonymi kuleczkami z ciecierzycy, odrobiną sałaty, ogórkiem kiszonym, sosem pikantnym i jogurtowym. Wygląda to bardzo kusząco, a jak smakuje? Jeszcze lepiej niż wygląda. Żałuję że nie zjadłem dwóch i wiem już, że muszę porównać dwa miejsca w Krakowie serwujące ten przysmak. Uwierzcie mi, zdeklarowanemu mięsożercy. To było w stu procentach wegetariańskie i absolutnie genialne.
Wracając w kierunku Street Food Marketu wypełnionego już teraz po brzegi zachciało nam się czegoś słodkiego i zimnego, lodów żadnych w okolicy nie znaleźliśmy więc najpierw spróbowaliśmy bardzo smacznego eklerka a potem wróciliśmy do Maxa na czekoladowego shake’a. Znamy tę sytuację z Pulp Fiction, shake to nic wyszukanego, lody, mleko, jakiś smakowy syrop, może być bardzo przeciętny albo wyśmienity. Ten z Maxa był po prostu przepyszny, nie za słodki, bardzo gęsty, idealny.
Po kilku chwilach odpoczynku postanowiliśmy przejść raz jeszcze przez teren festiwalu i na coś się w końcu zdecydować.
Wprawdzie żadne ze stoisk niczym unikalnym nas nie zaskoczyło, ale u Francuzów apetycznie wyglądał kurczak w sosie z niebieskiego sera. I faktycznie był bardzo smaczny, wyrazisty intensywnie serowy sos i bardzo miękki cienko pokrojony kurczak w towarzystwie odpiekanych ziemniaków.
Po jedzeniu zachciało nam się pić, w pobliskim markecie kupiliśmy 4 rodzaje klasycznych szwedzkich napojów. Spróbowałem gruszkowego i jestem pod ogromnym wrażeniem, delikatny, nie chemiczny smak a przede wszystkim umiarkowana ilość bąbelków. To mi bardzo odpowiada.
Po powrocie do Kopenhagi stwierdziliśmy, że wieczór jest jeszcze młody i postanowiliśmy odwiedzić drugi z pubów firmowanych przez Mikkellera, tym razem na Viktoriagade. Tym razem wybór padł na Mikkeller Black Grand Marnier Edition i Mikkeller Kolsvart czyli IPA z lukrecją. Smaku tego drugiego nie pamiętam, ale Black to piwo które mógłbym pić codziennie, wpadając po drodze w alkoholizm. Genialnie ukryte 21% alkoholu i pełnia smaku nieporównywalna z żadnym piwem jakiego wcześniej próbowałem. Ideał.
Jak było do przewidzenia po wypiciu piwa zgłodnieliśmy. Chcieliśmy znaleźć się w niewielkiej burgerowni ale źle skręciliśmy i trafiliśmy do nieba. Do miejsca o którym marzyłem ale nie sądziłem że kiedyś na nie trafię. Nie wiedzieliśmy co to War Pigs. Kiedy przed wejściem, na ogromnym parkingu zobaczyliśmy zlot starych amerykańskich samochodów nie mogłem uwierzyć, a kiedy po obejściu terenu weszliśmy do środka, zobaczyliśmy browar restauracyjny i restaurację, która skupia się na przygotowaniu mięsa byłem najszczęśliwszy na świecie. Przypominało mi to nieco amerykańskie przydrożne bar, jakie często można zobaczyć w filmach, porcje na wagę z klasycznymi dodatkami. Musieliśmy tam coś zjeść. Wybór padł na łopatkę wieprzową i wołowe żeberka w towarzystwie sałatki ziemniaczanej. Nigdy wcześniej nie jadłem żeber wołowych, więc nie mam odniesienia, ale te tutaj były tym co w mięsie kocham najbardziej. Intensywnie przyprawione, delikatnie pikantne, ale wciąż to smak doskonałej jakości mięsa jest na pierwszym planie. Łopatka wieprzowa za to była tak miękka i delikatna, że rozpływała się w ustach, metafizyczne doświadczenie. O sałatce z ziemniaków nie będę nawet wspominał, była pyszna, ale w takim towarzystwie schodziła na trzeci a może i czwarty plan. W takim miejscu, gdyby mnie było stać stołowałbym się codziennie. Nigdy by mi się ono nie znudziło. Spełnienie piwnych i kulinarnych marzeń. To było idealne zakończenie pełnego emocji i dobrej kuchni dnia.
Następnego dnia rano chciałem jeszcze gdzieś zjeść dobre śniadanie, wybór padł na 7 Eleven. Kolejną sieć która jest obecna w Danii a której póki co próżno szukać w Polsce. Kupiłem hot doga francuskiego i kanapkę z tuńczykiem. Hot Dog taki jak lubię najbardziej, wydrążona bułka i parówka wsadzona do środka, bez zbędnych dodatków. Czasami trzeba również zjeść coś takiego. Pyszne. Ale kanapka z tuńczykiem była jeszcze lepsza, świetne ciemne pieczywo wypełnione sałatą i tuńczykiem z majonezem. Doskonałe śniadanie.
Tak o to zakończyła się moja podróż po Kopenhadze i Malmo. Jak ją ocenię? Cieszę się bardzo, że niczego sobie nie odmówiłem, jeśli miałem na coś ochotę, to po prostu to kupowałem nie licząc się z kosztami, a te, nie ma co ukrywać dla Polaka są bardzo wysokie. Bo niewielki, ale doskonały hot dog kosztował w przeliczeniu ponad 20 złotych. Moja rada, jeśli macie ochotę na taką wycieczkę, nie przeliczajcie. To tylko odbierze Wam całą radość. Ja nie zbankrutowałem i choć wydałem sporo pieniędzy, to niczego nie żałuję, bo było to przeżycie unikalne i spełnienie kilku marzeń włącznie z takimi, o których nie miałem pojęcia.