Miałem się zjawić na miejscu festiwalu w południe, by spałaszować jak najwięcej, zanim pojawią się większe kolejki. Nie udało się. Dotarłem o 13:30. Moim oczom ukazał się tłum, istny tłum ludzi szturmujący wszystkie food trucki. Pogoda dopisała, a organizatorom udało się ściągnąć wreszcie porządnych wystawców, więc nie ma się co dziwić wielkiemu zbiorowisku. Podczas ostatniej, dziewiątej edycji Street Food Festival na Piotrkowskiej 217, jeszcze w styczniu tego roku, była kompletna lipa, teraz poszli po rozum do głowy. Znajomi. Cholera gdzie moi znajomi. Mieli być gdzieś od strony Kościuszki. Znalazłem ich kończących degustację burgerów. Zadowolone miny, ciągle padające słowa „pyszne” i „burger 10 na 10”. Skąd? Pasibus. No tak. Do nich też właśnie szedłem. Zaciekawiły mnie świetne opinie w internetach, a że wreszcie zawitali do Łodzi, musiałem spróbować.
Rzut okiem na menu. Pięć pozycji, ale na festiwalach karta zawsze jest okrojona, inaczej food trucki musiałyby zabierać ze sobą dodatkową przyczepkę ze składnikami. Bez większego namysłu biorę burgera o wdzięcznej nazwie Jack Daniels w cenie 22 zyla. Swoją drogą, czy wiecie, że drink łączący kultowe whisky Jack Daniel’s No. 7 z Colą nazywa się teraz Lemmy na cześć zmarłego frontmana Motorhead? Taka ciekawostka. Wracam do buksa. Czas oczekiwania do piętnastu minut. Ku mojemu zdziwieniu, nie dostałem numeru zamówienia, a zapisano moje imię. Wróciłem do znajomych, gadka szmatka dla spędzenia czasu i nagle „Arkadiuuuuusz!”. Rzuciłem się w kierunku Pasibusa, aż mało butów nie zgubiłem. Wróciłem do znajomych z hamburgerem. Kilka zdjęć przy asyście damskich dłoni i czas się przyjrzeć skubańcowi bliżej.
Pierwsza rzecz, podanie. Zapomnijcie o jakimś tam papierku. Czarny talerzyk z ornamentem, na nim burger, wykałaczka dla stabilizacji misternej konstrukcji. Oczywiście usuwam badyla, by sobie oka nie wydłubać. Druga rzecz, czyli wygląd. Zanim wykonałem jakikolwiek ruch paszczą, moje oczy pochłonęły buksa i wysłały sygnał do żołądka, że za chwilę się podnieci z radości. Duża, piękna, posypana sezamem buła. W niej zamknięty porządny, doskonale wyglądający i pachnący kotlet. Nie znam gramatury, ale obstawiam przedział 150 – 200g. Plaster rozpuszczonego sera, pomodor się znalazł, trochę rukoli i pasta pepe verde z zielonym pieprzem. Kompozycja prosta jak czołg T-34.
Przekładam bułę w zwitek ręczników papierowych, co by mi się wygodnie jadło i gryzę. Nie dowierzam. Gryzę znowu i znowu. Bomba! Orgazm w ustach! Kotlet doskonale doprawiony, soczysty, wysmażony na medium, jak kocham najbardziej na świecie. Pozostawiał na chwilę posmak Jacka Danielsa, którym jak czytałem, skrapiają mięso podczas grillowania. Geniusz! Bułka z zewnątrz chrupiąca, środek mięsisty. Tak być powinno. Dobrze zamknięta temperaturą, nie nasiąka sokami. Ser genialnie się ciągnie, rukola dodaje nieco wytrawności, a całość zamyka pasta z zielonego pieprzu, pozostawiając na podniebieniu odrobinę ziołowego smaku i przyjemną pikantność. Do-sko-na-łe do tego stopnia, że możecie zapomnieć o zdjęciach z degustacji. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby wyciągnąć telefon z kieszeni. Po prostu odleciałem do krainy szczęścia.
Ocena. Ocena by się przydała. Biorąc pod uwagę wszystkie doznania z niecnej konsumpcji, prezentację burgera, jakość obsługi i fakt, że śliniłem się pisząc ten tekst muszę wystawić srogie 10/10! Pow, pow, pow! Pasibus rozbił bank! Wrocławska ekipo – będę za Wami tęsknił.
Pasibus – https://www.facebook.com/Pasibus/