Dzisiaj opowiem Wam o miejscu, które tak bardzo nie pasuje do profilu tej strony, że chyba bardziej się nie da. Uwielbiamy pisać o jedzeniu poza domem, o festiwalach, zlotach, knajpach, barach, restauracjach. I nie zmienia to faktu, że wszyscy lubimy gotować i jeść w domu. A gdyby tak wybrać się w jedno z najpiękniejszych polskich pasm górskich i przy okazji jeść domowe posiłki, w których czuć bardzo mocno regionalny smak? Czy to możliwe? Oczywiście, że tak. Dzisiaj opowiem Wam właśnie o takim miejscu.
Nigdy nie przepadałem za zgiełkiem i tłumem w Zakopanem. Najbardziej lubiłem je odwiedzać poza sezonem turystycznym. Zdarzyło mi się pojechać do stolicy polskich Tatr późną jesienią i widzieć Krupówki naprawdę puste. Tak pustych jak ostatnio, nie widziałem ich jednak jeszcze nigdy. Widok z gatunku tych przywołujących skojarzenia z filmami w klimatach postapokaliptycznych. Nie wiem, czy bardziej przerażał mnie brak ludzi na ulicy i w otwartych lokalach, liczba lokali zamkniętych na głucho, czy zbliżająca się nawałnica. Serio, przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Ale wracając, ponieważ za hałasem i zanieczyszczeniem Zakopanego nigdy nie przepadałem, to przez lata jeździłem do Białki Tatrzańskiej. Też poza sezonem, nie licząc Świąt Wielkanocnych. Posiadanie zaprzyjaźnionego gospodarza w tamtych okolicach determinowało przez lata wybór miejsca odpoczynku. Ale czasy się zmieniają i tym razem wybrałem się do Kościeliska.
Gmina Kościelisko od dłuższego już czasu rywalizuje intensywnie z Zakopanem, jeśli chodzi o liczbę atrakcji przyciągających turystów wysokogórskich, sportowców, w końcu również zwykłych ludzi pragnących chwili odpoczynku w pięknych okolicznościach przyrody. To brama do Tatr Zachodnich, gdyby ktoś chciał pochodzić po górach, to również miejsce, gdzie znajdziemy Dolinę Chochołowską i Dolinę Kościeliską, w których zaczynają się jedne z najpiękniejszych szlaków w polskich górach. Tę drugą udało mi się podczas mojego pobytu przejść aż do końca, czyli do schroniska na Hali Ornak. To powód do dumy dla kogoś, kto ostatnie miesiące spędził w zamknięciu i izolacji.
Gmina Kościelisko oferuje również mnóstwo opcji noclegowych, od wypasionych nowoczesnych willi, przez pensjonaty, aż po obiekty agroturystyczne. Nie szukam raczej najnowocześniejszych i najnowszych budynków, szukam rodzinnej atmosfery i dobrego, domowego jedzenia. I trafiłem idealnie, zaryzykuję stwierdzenie, że nie mogłem trafić lepiej.
Pensjonat prowadzony przez matkę i córkę znajduje się na samym początku Kościeliska, jeśli wjeżdżamy do niego od strony Chochołowa, kilkaset metrów od wejścia do Doliny Kościeliskiej. Za ogrodzeniem mamy już praktycznie Tatrzański Park Narodowy. Lokalizacja jest naprawdę piękna. Ale przecież ja nie o lokalizacji chciałem, a o jedzeniu.
Zakwaterowaliśmy się z całodziennym wyżywieniem, na które składały się śniadania i obiadokolacje. Najpierw niech przemówią zdjęcia.
Pierwszy obiad. Zupa grzybowa z leśnych grzybów, ani jednej pieczarki tutaj nie znajdziecie, z łazankami, pyszna, intensywna, ale nie gorzka, smak i zapach lasu, coś fantastycznego. Gulasz z wieprzowej szynki, do tego kasza jęczmienna i ogórki kiszone. Wydawałoby się proste i nieskomplikowane jedzenie, ale w tym wydaniu tak dobre, że wziąłem dwie dokładki.
Prawdziwy szok czekał nas następnego dnia na śniadaniu. Do śniadania dostaliśmy pieczony na miejscu chleb, do tego także zrobione na miejscu: pasztet, boczek oraz smalec, który nie zmieścił się na zdjęciu. Chleb przywołał wspomnienie z dzieciństwa, chrupiąca skórka, miękki, wilgotny i ciężki miąższ. Smakował mi tak bardzo, że pierwszą kromkę zjadłem z samym masłem. Pasztet z żurawiną był delikatny i bardzo aromatyczny, boczek intensywny w smaku, bardzo mięsny, z dużą ilością kminku, który uwielbiam w połączeniu z wieprzowiną. No i creme de la creme, czyli pominięty na zdjęciu smalec. Dżem ze świni to jedna z moich ulubionych rzeczy na całym świecie. Ten miał w sobie dużo skwarków, był wytrawny (nie przepadam za zbyt dużą ilością jabłka w smalcu) i po prostu przepyszny. Mógłbym się nim nacierać.
Tego samego dnia na obiadokolację otrzymaliśmy botwinkę. I tej botwince chce poświęcić kilka słów, bo po zjedzeniu dwóch talerzy zapytałem, czy możemy ją dostać także następnego dnia. To była dla mnie nietypowa botwinka, bo z kiełbasą, ziemniakami i fasolą. U mnie w domu gotowało się tę zupę najczęściej na wywarze warzywnym i podawało zabieloną z jajkiem na twardo. Tutaj mamy wersję z kiełbasą oraz dwoma wypełniaczami. Zupa była niezwykle sycąca, a bogactwo smaków, które uderzało przy każdej kolejnej łyżce było wręcz niesamowite. Wspaniała, doskonała zupa. Jako drugie danie wjechał prawilny kotlet schabowy, wielki, ale nie rozbity na papier, pełen smaku, w chrupiącej panierce. Do tego mizeria i młode ziemniaki. Serio, nie mogło być lepiej.
Kolejnego dnia na śniadanie otrzymaliśmy pośród wędlin i serów pastę jajeczną, która była zrobiona w punkt, dokładnie tak jak lubię, ze szczypiorkiem i odpowiednią ilością majonezu. Nic dziwnego, że zniknęła jako pierwsza. Każdego dnia na śniadanie był oczywiście domowy chleb, którego jedliśmy dużo więcej, niż zjedlibyśmy w domu. A kanapki na wycieczki wychodziły z niego fantastyczne.
Na obiad tego dnia zjedliśmy wspomnianą wyżej botwinkę, która drugiego dnia, mam wrażenie, była jeszcze lepsza (zjadłem tylko trzy talerze) oraz pierogi. Pierogi z borówkami. Leśnymi. Różnej wielkości. Kwaskowymi. Ciasto na pierogi idealnie trzymało całość w ryzach, a dodatek kwaśnej śmietany i cukru sprawił, że były to najlepsze słodkie pierogi jakie jadłem w życiu. Spójrzcie tylko ile w nich owoców.
Kolejnego dnia na śniadanie trafiła nam się pasta zrobiona z bryndzy i czosnku. Nigdy nie próbowałem użyć tego fantastycznego sera w jakiejś paście, a tutaj prosty dodatek czosnku sprawił, że bryndza smakowała jeszcze lepiej niż zwykle. Była po prostu fantastyczna.
Na nasz ostatni w tym miejscu obiad otrzymaliśmy kwaśnicę. Ale jaka to była kwaśnica. Była tak dobra, że nie zdążyła się załapać na zdjęcie, czego ogromnie żałuję. Gotowana na wędzonych żeberkach (tak, widziałem na własne oczy ;) ), klarowna, intensywnie kwaśna, z miękkimi ziemniakami. Kwintesencja góralskiej kuchni, która wbrew obiegowym opiniom i temu co można zjeść w niektórych miejscach, nie była ani dekoracyjna, ani bogata, ani specjalnie mięsna. Była dość tłusta, syta i raczej uboga w mięso. Z powodu pojawienia się innych gości, na drugie danie ponownie był schabowy, ale absolutnie nie mieliśmy z tym problemu, pewnie też dlatego, że do schabowego tym razem podano cudowną surówkę z młodej kapusty. Był to kolejny moment, kiedy otwarły mi się oczy. Okazało się, że młodą kapustę można podać na zimno i będzie wtedy co najmniej tak samo atrakcyjna jak zasmażana.
Podsumowując, to były najlepsze posiłki jakie zjadłem nocując poza domem w całym moim życiu. A wszystko to podane na naczyniach ceramicznych z Bolesławca. W rodzinnej atmosferze, z uśmiechem na ustach z obu stron. Miejsc noclegowych znajdziecie na Podtatrzu mnóstwo, ale ja polecam Pokoje u Marysi w Kościelisku. I już planuję wyjazd późną jesienią.
Michał Turecki
Pokoje u Marysi na Facebooku: https://www.facebook.com/Wynajem-Pokoi-Marysia-383020875480032/
Pokoje u Marysi na Instagramie:
https://www.instagram.com/marysia_pokoje_w_koscielisku/
P.S. Potwierdzam słowa Michała w całej rozciągłości (Żorż): https://streetfoodpolska.pl/koscielisko-najlepsze-bed-breakfast-oraz-miejsce-na-ciacho-w-zakopanem/