Barn to moja ścisła trójka najlepszych burgerowni w Warszawie. Wtem za winklem otworzył się nowy lokal tej samej marki uzupełniony o nazwę Smoque, sugerujący że będzie jeszcze bardziej mięśnie i smołkowo. Szliśmy z R. z lekką nutą niepokoju, ale i wyposażeni w spory kredyt zaufania. Wszak to nowe miejsce i nie wszystko musi w nim być dopracowane. Pora lunchu i tradycyjny głód zaprowadził nas w okolice słynnego Krokiecika na ulicę Zgoda 5 a po przekroczeniu progu poczuliśmy się jak w meksykańskim kolorowym barze mlecznym
Nie ma zadęcia, choć są kelnerzy. Kilka stolików na parterze, kilka na piętrze. Studiujemy kartę.
No to na początek lekka przegryzka przed zupami, czyli Fuck Crack Bacon (22 złote), czyli bekon w cieście piwnym w otoczeniu sosu BBQ.
Wygląda imponująco i na pewno okaże się hitem i magnesem tego miejsca. Niezły zaostrzacz apetytu i idealny podkład pod The Bill Nachos.
Stop! W karcie napojów widzimy puszkę Dr Peppera. Kosztuje tu 8 złotych. Osiem. Tak, osiem. Osiemset procent przebicia – to już nawet nie jest śmieszne.
Porcja nachosów równie solidna i serwowana wraz z licznymi dodatkami.
Salsa, kolendra i jalapeno podostrzają, wołowina takoż, guacamole i (trochę zbyt mało) creme fraiche – łagodzą. I znów kubki smakowe zachwycone. 19 złotych. Godnie.
Porcja sporawa, szybko znika z talerza.
No to pora na zupy. Wybór pada na corn chowder (14 złotych), czyli gęsty krem z kukurydzy. I tu pierwsze uwagi.
Tak, dobrze widzicie. Rukola. Zimny bekon i bezsmakowy gęsty chowder. Nie dojadamy nawet połowy.
Zostaje zamówienie klasyki, czyli philly cheese steak‚a oraz ribaja. Niestety obsługa nie wie skąd pochodzi mięso a to pytanie dla zjadaczy wołu zasadnicze a zaspokojenie ciekawości to element dobrego serwisu.
Ziemniaki z kozim serem i masło z anchovis to dość oryginalne dodatki, ale miks warzyw w postaci rukoli to już lekkie przegięcie. Za 45 złotych takie danie no-name jest na granicy rzutu talerzem. Nie dostrzegłem ani soli ani pieprzu przed smażeniem stejka, ale może byłem ślepy.
Na koniec creme de la creme, czyli philly, które serwowane jest zarówno u Dimy jak i w wielu food truckach. Byłem ciekaw jego tex-meksykańskiej wersji i naprawdę się napaliłem.
Tymczasem za 28 złotych dostałem marną bagietkę z czerwoną (sic!) papryką, sałatą, grubymi i twardymi kawałami rostbefu. Ledwo liźnięte niewidzialnym serem. Doprawdy mojemu zdziwieniu nie było końca. Czy ja jestem na stacji Orlenu czy w amerykańskiej knajpie?
Dramat w jednym akcie. Nawet cebula w postaci chutney‚a tu nie pasuje.
(Jakże biednie to wygląda w porównaniu do philly serwowanego np. przez The Beef Brothers: https://streetfoodpolska.pl/2-dni-kulinarnego-hedonizmu-czyli-street-food-polska-festival-w-galerii-lodzkiej/ – Żorż)
To już lepiej róbcie burgery.
Oczywiście dostaniecie drugą szansę, ale jeśli jeszcze raz zobaczę na talerzu podobne dzieło sztuki to nie ręczę za swoje cojones.
Na szczęście w karcie jest tyle innych dań, że prawdopodobieństwo dużego fakapu nie jest zbyt wielkie. Ja miejsca nie odradzam, ale naprawdę nie chcę w kółko dostawać darmowej koli i słuchać przeprosin obsługi. Bo kuchnia musi się obronić. Jest po prostu za dobra.
PS. Lokal działa od 11. września. Przypadek? ?