Praga od kuchni, czyli co zjeść u braci Czechów - Street Food Polska
close

Praga od kuchni, czyli co zjeść u braci Czechów

0udostępnień

Dzisiaj zapraszam Was do przeczytania czegoś w rodzaju przewodnika kulinarnego po czeskiej Pradze.  Tekst nadesłał Piotrek Ginalski. Ponieważ czytania jest sporo już nie przedłużam i zapraszam do lektury:

Spędziłem w Pradze prawie dwa tygodnie, stołując się w knajpach porządnych, przeciętnych, na stacjach benzynowych, ale i w knajpach podłych. Zjeść kiepsko udało mi się raptem raz. Po stolicy kraju piwa i tłustego mięcha biegałem z wegetarianką, sam zaś nie piję piwa, jednak wszędzie udawało nam się podjeść smacznie, a nieraz nawet i zdrowo. Żarło mają Czesi znakomite i w dodatku bardzo tanie.
Jeszcze przed przyjazdem poczytałem sobie o niektórych restauracjach, ponotowałem adresy i planowałem gdzieniegdzie wpaść. Miałem też ściągnięte darmowe aplikacje-przewodniki na telefon, które podawały namiary na tanie jedzenie. Na miejscu okazało się, że knajpa obok restauracji, a pomiędzy nimi kawiarnia, na przeciwko zaś bar, koło którego mały lokalik z kuchnią. Obiektów gastronomicznych jest tam masa i często udając się do konkretnego lokalu z mapą, mijałem inny tak aromatyczny, że wchodziłem i tam się zajadałem. Okazało się też, że darmowe aplikacje to reklamy udające przewodniki, które jako tanie podają najdroższe restauracje.
Najlepiej nie jeść w centrum, bo tam drogo. No dobra, to tyle teorii, w praktyce po Pradze się chodzi i chodzi, bo piękne toto i jest co zwiedzać, więc się głodnieje w samym centrum, toteż i tam wpada jednak szybko na papu, przecież tak ładnie pachnie. Najdroższy obiad kosztował nas 400 koron. Tuż przy moście Karola naprzeciwko haszkowej knajpy Montmartre wsunąłem pyszne żeberka, patrząc jak ma kompanka pałaszuje pstrąga w migdałach. Te 400 koron to raptem 66 złotych. W Warszawce chyba bym nie dostał na Starówie dwóch obiadków za to. Tak więc nawet i w samym centrum Pragi nie jest diabelsko drogo, a może być i jeszcze taniej, jeśli wpadnie się przed 14, bo zwykle obowiązują wtedy niższe ceny. No, a jeśli jeszcze obiady się wsuwa poza centrum, to już wychodzą grosze.
Mieszkałem na Wysoczanach. Choć raptem kilkanaście minut metrem od Placu Wacława, to klimat tam już inny: robotniczo-cygański. Często przed wyruszeniem w miasto nasycałem ciałko żarłem w hospodzie przy dworcu Liben. Kiczowato, szpetnie, ale placki ziemniaczane pysznawe, pierś kurczaka też sprawna. Ceny około 85 koron za danie, czyli koło piętnastaka. Ale lepiej już wpaść do którejś z lokalnych restauracyj uczęszczanych przez miejscowych robotników. Tam jest już klimat: robotnicy z fryzami z przodu krótko z tyłu długo żłopią piwo już od rana i okrutnie trują papierosami, nikotyna osiada na starych komunistycznych symbolach nad ławami, ale to co przynosi leniwy kelner, choć tanie, to niebo w gębie. Smażonego hermelina można dostać wszędzie, choć nie z żurawiną, ale z frytkami; kaczka bywa że jest tylko w menu, ale wtedy zamawia się żeberka, albo schaboszczaka. Porcje są ogrome. Często wegetarianka najadała się samym zwędzeniem moich knedlików i kapuchy, gdym mięsiwem się raczył. Przy metrze Palmovka jest bar prowadzony przez Turków, tam można pożreć na śniadanie naleśniki (90 kc), obok zaś kupić smaczne kanapki z jajkiem na drogę. Doświadczeni bieganiem po centrum, zabieramy croissanty albo kanapki ze sobą, by pierwszy atak głodu odeprzeć drobnym zagryzkiem, coby móc w spokoju ducha wybrać, gdzie będziemy ucztować.
W centrum mogę polecić dwa miejsca. Jeśli głód dorwie po drugiej stronie Mostu Karola, na Malej Stranie, to biegiem do Petrina. Pod Petrinem jest to piwiarnia w piwnicy, ale do 14 jest tam zakaz palenia i działa kuchnia. Później jest co nieco nakopcone, ale nadal można dostać parę potraw. Porcje całkiem spore, a płaci się za nie do 90 koron. Z tej knajpki potem można sobie skoczyć do kolejki linowej, by wjechać na wzgórza Piotrowe, czy pójść na Złotą Uliczkę, na której – o zgrozo! – nie ma nic do jedzenia. No, chyba że wieczorem tam głód zwalczamy, wtedy idziemy dwa kroki do U Maleho Glena, rewelacyjnej knajpy jazzowej i pytamy, kiedy koncert gra Roman Pokorny, genialny kitarzysta. Za to przy Moście Karola od strony Starego Miasta również możemy śmiało zgłodnieć, bo Bar Restaurant Gurman Flint jest o trzy kroki. Skręcamy z mostu w lewo, idziemy Krizovnicką, mijamy drożyznę w knajpie Maestro (kaczka za 400 koron) i wchodzimy do speluny tuż obok. Wystrój piracki: rewolwery, szable, mapy, kompasy, ale ceny nie są bandyckie. Za 30 koron polevka bramboracka, czyli zupa ziemniaczana, ale całkiem wypaśna, nie jakaś tam lura. Większość dań około 70 koron. Najdroższe, za 190 koron, są dwie wersje kaczki: jedna w karmelu z dwoma rodzajami kapusty, druga tylko z czerwoną kapustą, ale za to w miodzie i z jabłkami. Trzeba więc przyjść co najmniej dwa razy, bo obie są grzechu warte. Jeśli specjalnie do niej pielgrzymujemy, można podjechać metrem na stację Staromestska, nasz wyszynk jest za rogiem. Obsługa cudownie leniwa, co prawda nie niegrzeczna, ale jakaś nieobecna. Dania ogromne. Za każdym razem myślałem, że wezmę deser. Nigdy do tego nie doszło.
Deserek warto sobie kupić na mieście. Trdlo kosztuje 50 koron i nie dość że bardzo smaczne, to fajnie jest wypieczone, śmiesznie się trzyma. Dostać to można w różnych kramach i cukierniach, ale najłatwiej spytać o Most Karola i od strony Małej Strany zejść do cukierenki na rogu. Po zapachu można trafić; widok kręconego na zewnątrz ciasta potwierdzi, że dobrze skręcamy.
Kolejne odkrycie to James Dean Coffee. Unikałem maksronaldów czy pizzerii, ale ten amerykański dajner polecam. Grillowanego hamburgera z serem pleśniowym jemy słuchając muzyki z lat 50., patrząc na seksownie odchodzącą kelnerkę w różowym stroju z czepkiem. Elvis nam śpiewa, a ze ścian patrzy na nas Merlin Monroe i James Dean. Miejsce przeuroczo udekorowane. Warto tam zajrzeć choćby dla przepięknie wywarholowanych toalet. Niegłupie to też miejsce na śniadania, jeśli podróżujemy z kawoszką. Kawę dolewają za darmo z uśmiechem, a my wtedy wsuwamy jajka w szklance z tostami, ale nie za dużo, bo zaraz jeszcze zamówimy pankejki. Do wyboru: albo klasycznie z syropem klonowym albo z borówką amerykańską. Wybieramy, gdy kawoszka żłopie koleją kawusię. Teraz śpiewają Everly Brothers. Jest coś niewiarygodnie błogiego w samej tej słodkiej muzyce. Miejsce dobre na odpoczynek po dłuższych spacerach. Po 20 zmienia się w klub nocny, więc na obiadowego hamburgera nie wpadajmy o północy. Wtedy lepiej zjeść smażony ser z budki przy metrze.
Przeciwieństwem tego amerykańskiego przybytku pełnego koloru jest Kawiarnia Literacka na Tynskiej. Jest to miejsce, gdzie prażanie piją kawę. Jest duuuużo tańsza i o wiele smaczniejsza niż ta, którą dostaniemy gdzie indziej w centrum, a Tynska jest tuż przy starym rynku (obok pomnika Jana Husa). Wystroju prawie tam nie ma, ot: stół, krzesła. W „Literackiej” warto poczytać książkę, ale trzeba ją wziąć ze sobą. Do pysznej kawy zamówić wypada ciasto miodowe. Łażąc po bruku, a i często pod górę, spalimy.
Nawet jeśli jedzenie tańsze niż u nas, pieniądze mogą zacząć się kończyć. I dobrze, jest powód by zacząć odwiedzać supermarkety. Nawet w Lidlu są produkty insze od naszych. Jeżeli pijacie wodę niegazowaną, to podpowiadam: neperlivą kupcie. Ale koniecznie spróbujcie wody malinowej. No i soki truskawkowe! Od bałkanów po Słowacje wszędzie są te soki, tylko u nas ich nie ma. I jak tu w spiski nie wierzyć?!? W supermarkecie warto nabyć też Kofolę, czyli czeską Colę, i Flinty – kokosowe batoniki. Pieczywo kartoflane, słodkie bułeczki z orzechami, jest co wziąć na miasto. Ciekawostka: w Czechach nikt nie krzyczy, gdy dostaje banknot o dużym nominale, ot wydaje resztę, bez oskarżania wręczającego o nieprawidłowe przygotowanie do zakupów. Butelki po Kofoli nie wyrzucamy; w centrum są fontanny z tabliczkami voda pitna, gdzie dolewamy sobie pysznej i zimnej wody. Zaoszczędzone pieniądze można potem przeznaczyć na koncerty jazzowe i bluesowe.
A knajp jazzowych w Pradze jest pod dostatkiem. Zdradzę Wam mój największy sekret: nie trzeba płacić po 200 czy 300 koron za wejście do Maleho Glena czy Agharty. Świetne tam artysty grajo, prawda to. Ale ci sami artyści dwa dni później grają w innej tancbudzie. A jak już jesteśmy na jazzowym koncercie, to i tam wypada coś zjeść. Warto więc wpaść do Jazz Republic (klub mieści się na stacji metra Mustek, więc i łatwo potem metrem dojechać gdzie tylko dusza zapragnie), gdzie wstęp jest za darmo, a grają tam i Stan the Man, i Roman Pokorny i cała ta cudowna hałastra bluesowa, za którą w Reducie trza się spłukać, gdy tu kawa kosztuje 50 koron, czyli przeciętnie. Klimat jest ciut bardziej turystyczny niż w typowych spelunach jazzowych, turystów nagania tu chłopak z ulicy. No i pali się nawet przy scenie, podczas gdy w Agharcie i U Glena sale koncertowe są dla niepalących. Tak czy siak – pieniądz zaoszczędzony można wydać na płytę artysty. Nie ma sensu potem znowu koron wymieniać.
Ostatnie dni to swoista schizofrenia. Trzeba kupić suweniry, więc mniej już na żarcie wydawać, ale i nie ma co koron zostawiać, trza i tak je wydać. Krecików nie ma co kupować, lepiej już lazenske oplatky nabyć (takie wafle rozmiaru torcików wedlowskich) i znajomych tym potem uraczyć przy flaszce Kofoli, torturując ich fotografiami z podróży. Zamiast kupować breloczki ze Szwejkiem, lepiej porządnie się najeść na drogę. Dobry moment by wpaść do obskurniejszych lokali. Wszystkie nędzne knajpy szczerze polecam, bo klimat niezwykły mają. Nawet te kiczowate, ze zdjęciami hokeistów i wycinkami z bulwarówek, podają godne posiłki. Jeśli chcemy już trochę bardziej budżetowo zjeść – na ulicy Dlouha (samo urocze centrum) jest jadłodajnia. Można też wskoczyć w tramwaj i pojechać w odległą jakąś dzielnicę (w Pradze nie stwierdziłem by były jakieś nudne) by skosztować i ich kuchni. Nieopodal socrealistycznej stacji metra Andel zjadłem tatara w budzie przydworcowej Nagano. Do kraju wróciłem cały i zdrowy.
Autorem tekstu jest Piotr Ginalski
Zgadzasz się z nami? Nie zgadzasz? Masz własną opinię? Skomentuj ten post!
Opinie wulgarne, wyglądające, jak nachalna reklama, reklamy itp. będą usuwane.

Król jest tylko jeden, czyli wizyta w Burger King

Smaczna ryba, gumowe kalmary i zupa rybna bez ryby, czyli relacja z Gdyni

Dodaj komentarz