Jedzenie to troska - Street Food Polska
close

Jedzenie to troska

0udostępnień
12 stycznia 2021domowe jedzenie2134Przeglądy

Smaki dzieciństwa

Trafiłem wczoraj w nocy na zdjęcie opublikowane przez Ojca Założyciela. Na zdjęciu była zabielana pieczarkowa. Niby nic szczególnego, niby zwykła, niespecjalnie trudna do zrobienia zupa. Ojciec Założyciel dziękował jednak osobom, które przygotowały tę zupę jakby dostał do spróbowania kawałek nieba. Patrzyłem na to zdjęcie i opis i pomyślałem, że czasami nie doceniamy, jak wiele można zrobić dla drugiego człowieka prostym talerzem z zupą.

Często przechodzimy obojętnie obok tego, jak mistycznym doświadczeniem może być dzielenie się przygotowanym posiłkiem z drugim człowiekiem. Jak wiele taki gest może znaczyć dla obu stron i jak wiele może zmienić. W końcu dowiedziono naukowo, że kanapka przygotowana przez kogoś innego smakuje nam bardziej niż ta, którą zrobimy sobie sami.  

Przypomniała mi się moja babcia, która urodziła się kilka lat przed wojną, a w czasach PRLu cierpiała niedostatek. Przy każdej mojej wizycie u babci, nawet tej niezapowiedzianej, na stole w kilka minut pojawiał się wielki talerz kanapek. Wówczas nie doświadczała już takiej biedy, ale talerz pełen kanapek był jej sposobem na okazanie czułości i troski. Ten schemat powtarzał się w przypadku każdego innego gościa, zawsze do kawy czy herbaty pojawiało się domowe ciasto czy właśnie kanapki.

Babcia większość swojego życia spędziła pracując w sklepach. Kiedyś mówiło się na takie sklepy delikatesy, a najczęściej były to upaństwowione przedwojenne i międzywojenne tzw. sklepy kolonialne. W większości tych sklepów dostać można było produkty garmażeryjne i właśnie kanapki. Babcia była absolutną mistrzynią kanapek, dopiero wiele lat później zrozumiałem, że kompozycje, które układała na chlebie, wece (bułce paryskiej), kajzerkach czy sztanglach (bułkach paluchach), były wyniesione właśnie z pracy. Te kompozycje bardzo często pochodziły jeszcze z czasów bufetów śniadaniowych, czyli z XIX wieku. Najsłynniejsza kanapka przygotowywana przez babcię tylko na wyjątkowe okazje składała się z kromki weki grubo posmarowanej masłem. Na maśle lądowały później bryndza, plasterek sera żółtego, jeden podwędzany szprot wyciągnięty z oleju, plaster pomidora i odrobina bardzo drobno poszatkowanej cebulki. Na to już tylko sól i pieprz. Wszyscy zajadali się tymi kanapkami, najlepsze były jednak po nocy spędzonej w lodówce, kiedy wszystkie smaki się ze sobą przegryzły. Dopiero wiele lat później trafiłem przypadkiem na menu śniadaniowe jednego z najsłynniejszych krakowskich sklepów – U Hawełki, gdzie taka właśnie kanapka była jednym z największych hitów. 

Większość babć okazywała i okazuje troskę w podobny sposób, jak kraj długi i szeroki, babcie zawsze zasypywały nas ogromnymi ilościami jedzenia, które niestety niezjedzone się marnowały. Babcie i dziadkowie chcieli dla swoich wnucząt jak najlepiej. Chcieli, aby dzieci nigdy nie zaznały głodu, którego być może doświadczali w przeszłości. Dlatego tak się denerwowali, kiedy chociaż nie spróbowaliśmy przygotowanych dla nas posiłków. Dla nich była to wręcz obraza, dzielili się przecież tym, czego im samym kiedyś brakowało. To była troska, której powody zrozumiałem długo po tym jak babcia zmarła.

Jestem z pokolenia, które większość czasu we wczesnym dzieciństwie spędzało na zewnątrz, biegając za piłką, jeżdżąc na rowerze lub po prostu bawiąc się w towarzystwie rówieśników. Słynne słyszane kiedyś na osiedlach okrzyki – “Mamoooo! Rzuć picie!” – to część mojego dzieciństwa. Z wyjątkiem tego, że ja po picie raczej wracałem do domu, bo butelka wody, czy oranżady zrzucona z jedenastego piętra mogła narobić na ziemi poważnych szkód. Dla wielu jedynym posiłkiem podczas takiego biegania była słynna kanapka z masłem i cukrem. Powtarza się ona we wspomnieniach wielu ludzi. To był używając terminologii sportowej pit-stop dla zdyszanego dziecka. Węglowodany, tłuszcz i cukier, dzisiaj dietetycy powiedzieliby, że to całkiem niezła opcja dla kogoś aktywnego fizycznie, kto potrzebuje zastrzyku energii. Kiedyś przygotowywana najczęściej przez mamę była przysmakiem, na który nie zwracało się specjalnej uwagi. Po prostu była. A w ten sposób nasi opiekunowie dbali o to, żebyśmy nie padli z wycieńczenia po kolejnej gonitwie. To też była troska. 

Wielu z nas wspomina pewnie talerz gorącej treściwej zupy po powrocie z sanek w zimie. Tak, w czasach mojego dzieciństwa w zimie leżał śnieg i można było zjeżdżać na sankach z osiedlowych górek nie ryzykując wywrotki na wystającym z ziemi kamieniu. Cali mokrzy i zmarznięci wracaliśmy do domów, a tam czekała na nas najczęściej zupa, gorąca, sycąca, treściwa. Nie miało większego znaczenia, co to była za zupa, wówczas zjedlibyśmy wszystko. Dzisiaj, mając ochotę na comfort food (idiom tłumaczony często i totalnie bezsensownie jako komfortowe jedzenie), szukamy właśnie tych smaków z dzieciństwa. Oczy otwierają nam się szerzej i źrenice powiększają, kiedy uda nam się odtworzyć smak kojarzący się z dzieciństwem. Zupy nie są już tak popularne jak kiedyś, dwudaniowe obiady w ogóle odchodzą powoli do lamusa i już coraz rzadziej słyszy się w niedzielny poranek w bloku tłuczenie kotletów na tradycyjny niedzielny obiad. Ale mało kto nie uśmiechnie się na widok miękkiego i soczystego kotleta schabowego w chrupiącej panierce, podanego z gniecionymi z masłem ziemniakami i zasmażaną kapustą.

Te atawizmy wpojone nam w dzieciństwie, kojarzą się z ciepłem rodzinnego domu, z beztroską, ze szczęściem. To między innymi dlatego uśmiechamy się na widok tradycyjnych domowych dań. To dlatego sięgamy do przepisów z dawnych lat i próbujemy je odtwarzać we własnych kuchniach. To dlatego do łask wracają potrawy, których nie jedliśmy latami. Chcemy powspominać i poczuć to charakterystyczne ciepło.

Świat pędzi do przodu, często nie mieliśmy czasu jeść posiłków w gronie rodzinnym. Tak było przed pandemią i izolacją, która spowodowała, że duża część z nas pracuje z domów. Powoduje to tarcia i nieporozumienia, okazuje się, że przebywanie ze sobą niemal bez przerwy wcale nie jest tak proste. Ale dzięki temu mamy szansę zjeść wspólnie choć jeden posiłek dziennie. Nie jesteśmy zmuszeni spędzać czasu w komunikacji miejskiej czy w samochodzie w drodze do pracy. Czas ten możemy poświęcić na samodzielne przygotowanie posiłku lub na zamówienie czegoś z miejsca, które mimo lockdownu gastronomii wciąż działa i próbuje związać koniec z końcem. Możemy spróbować zjeść razem i porozmawiać, powspominać, złapać ponownie kontakt, który przez brak czasu i okoliczności był rwany i niepełny. Możemy się na własnej skórze przekonać, że wspólne biesiadowanie nie musi się kojarzyć z Wigilią, która dla wielu jest koszmarem. Wspólne jedzenie z bliskimi rzeczy przywołujących dobre wspomnienia może być prawdziwą przyjemnością. Może być wstępem do odbudowania relacji. 

Street food

Pracując przez jakiś czas w food trucku w różnych okolicznościach – od przerw obiadowych w korporacjach, przez zloty, festiwale, koncerty, aż po stacjonowanie na placu z food truckami –  spotkałem pełen przekrój klientów. Obsługujący w food trucku rzadko może być jak barman, często nie mieliśmy czasu rozmawiać z klientami i wsłuchiwać się w ich potrzeby. Ale zawsze, mimo wszystko, staraliśmy się to robić, żeby przygotować dla klienta posiłek najbardziej odpowiadający indywidualnym upodobaniom. Kiedy był na to czas, wypytywaliśmy zdezorientowanych obszernością menu klientów o ich osobiste ulubione smaki, żeby pomóc w wyborze najodpowiedniejszej pozycji. Zdarzało się całkiem często, że klient wracał po więcej, bo posmakowało mu to, co zaproponowaliśmy, czasami wracał, bo chciał spróbować jeszcze czegoś innego z menu. Budowanie relacji z klientem można traktować czysto biznesowo, jednak w przypadku street foodu, gdzie mamy bezpośredni kontakt z klientem, te relacje mają zupełnie inny charakter. Jeśli widzimy kogoś co tydzień, zawsze o tej samej porze, to może on stać się bliski. Z kilkoma osobami, dla których przygotowywaliśmy posiłki wciąż jesteśmy w kontakcie, mimo że wirus wygonił nas spod korporacji. 

Nie dziw się więc Drogi Kliencie, że czasami dostaniesz wrapa aż pękajacego od ilości składników w środku.

Klucz jest zawsze jeden, jeśli przygotowujesz każdą porcję w taki sposób, jakbyś robił jedzenie dla siebie, to już wygrałeś. Wygrałeś uśmiech osoby, dla której zrobiłeś posiłek, a koniec końców to jest najlepsze podziękowanie. Niezależnie od tego czy to klient, czy bliska Ci osoba, która właśnie zgłodniała. I chyba to jest właśnie romantyczne podejście do gastronomii, do przygotowywania posiłków w ogóle. Ten moment, w którym nie robisz jedzenia dlatego, że chcesz zarobić, a chcesz po prostu sprawić, że ktoś zje coś dobrego, coś co przywoła wspomnienia, co spowoduje szeroki uśmiech na jego twarzy.
Michał Turecki

Podsumowanie roku 2020

Bułkęs – otwarcie w czasach pandemii

Dodaj komentarz