Będąc pod nieustannym wrażeniem brazylijskich przysmaków, zdecydowałem się skosztować kolejnych streetfoodowych przekąsek. Tym razem wylądowałem w dzielnicy Lapa miasta Rio de Janeiro.
Lapa to miejsce spotkań, imprez i wszechobecnych pubów z muzyką na żywo. Na ulicy mnóstwo ludzi, sporo europejczyków, najwięcej francuzów, którzy świętują awans reprezentacji do kolejnej rundy Mistrzostw Świata. Ale nie brakuje Amerykanów, Anglików czy Argentyńczyków. Słowem – dzielnica żyje!
Ten wieczór spędziłem z grupką znajomych, a na dobry początek rozpoczęliśmy caipirinhą w street foodowym wydaniu. Zamawiamy dwie, a Pan Barman z przenośnym zestawem zabiera się do działania. Cena 6 reali – woda obok kosztuje 3, piwo 5. Cena świetna.
Najpierw wrzuca do shakera wcześniej pokrojone limony, dodaje lodu, dużo cukru, zalewa Cachaça, czyli taką brazylijską wersją wódki tylko że z trzciny cukrowej i konkretnie miesza. Potem już do kubka nakłada trochę lodu i wlewa zawartość z shakera. Ło! Drink naprawdę genialny.
Ale nie jesteśmy tutaj tylko żeby pić, czas coś zjeść. Dookoła skweru rozłożyli się sprzedawcy napojów, słodyczy, popcornu i salgados czyli przekąsek. Są różne szaszłyki, kiełbasy, karkóweczki i kurczaki. Szybka decyzja – na początek wybieram kurczaka. Trafia na moment na grilla. Jako dodatek są dwie opcje: albo farofa – przyprawa na bazie wymieszanej grubej mąki z drobną kaszą z manioku albo taki sos do mięsa z cebuli, papryki i pomidorów. Wybieram drugą, dzięki czemu jedzenie nabiera fajnego orzeźwienia. Smakuje mi bardzo. Jest dobrze zgrillowane, soczyste i mięciutkie.
Po tym małym jedzeniu idziemy do małej knajpy i tam przy niesamowitej muzyce na żywo popijamy piwko i rozmawiamy. Piwo pije się inaczej niż w Polsce. Ponieważ tutaj jest gorąco, a napój szybko się rozgrzewa to zamawia się jedno duże, litrowe i rozlewa się do małych szklaneczek. A później następne i następne. Dodatkowo piwo podaje się w specjalnym opakowaniu które dodatkowo ma zapobiegać wzrostowi temperatury.
Czas płynie genialnie, ale znów przychodzi ochota na coś do jedzenia.
Wracamy na skwerek, impreza wciąż trwa. Ruszamy do kolejnego grilla na kółkach. Brazylijczycy żartują że kurczak to nie mięso, a ja biorę kolejnego szaszłyka, tym razem z karkówki. W klimacie imprezy na ulicy, z sambą w głowie zajadanie się tak prostym jedzeniem dostarcza mnóstwo przyjemności. Jem solo, bez dodatków. Delikatne, soczyste, dobrze zamarynowane. Cena: 5 reali. Coraz bardziej mi się tu podoba.
Znów wracamy do naszego lokalu, zespół kończy grać po północy, a my z powrotem w miasto! Czas skosztować Cachacy w innym wydaniu. Skosztowałem dwóch: z marakują, w której mocno było czuć alkohol i delikatniejszej, z goździkami i cynamonem. Smakują bardziej jak nalewki niż jak wódka. Obydwie pycha, ale ta druga opcja zdecydowanie lepsza. Za 100 ml w plastikowym kubeczku płacimy 5 reali.
Ale to nie koniec. Jeszcze raz wracam do kuchni na kółkach i na koniec wieczoru biorę typowy brazylijski serek z grilla. Zdecydowanie to nie jest nasz oscypek. Jest mniej słony, troszkę cierpki, nie ciągnie się bardzo ale do piwka – pasuje idealnie. Wchodzi w 5 gryzów, ale dobrze zabija głód. I ta cena, 5 reali – bardzo w porządku.
Cały wieczór bawiłem się świetnie, zjadłem genialnie i wypiłem rozsądnie. Zdecydowanie polecam i pozdrawiam z Rio de Janeiro!
Autorem wpisu jest Filip Kuźniar. Zapraszam też na jego bloga: http://www.followtorio.com/blog gdzie znajdziecie świetne relacje z Rio de Janeiro.