Walentynkowy wieczór. Jak to według zwyczaju bywa w tym dniu – kina i restauracje pękają w szwach. Będąc w Arkadii postanowiłam coś przekąsić. Food court niestety odpadł w przedbiegach. Ludzie siedzieli po prostu sobie na głowach. Zjazd na dół, a w zamyśle Pizza Hut. Kolejka co najmniej 30 osób, a czas oczekiwania na stolik do godziny. Nie pozostało nic innego jak znów wybrać ostatnią moją porażkę i dać szansę na poprawę – Sphinx.
Kolejki długiej nie było. Stolik mogłam wybrać z całych dwóch wolnych. Dostaję menu i zastanawiam się nad wyborem. Niestety, okazuje się nie być to rzeczą łatwą, ponieważ smętne hity Bonnie Tyler i Sarah Connor zostały tak głośno nastawione, że nie można było ani spokojnie porozmawiać, a tym bardziej skupić na zawartości menu. W końcu podchodzi kelner i zamawiam. Pierwsze danie to dorsz w płatkach migdałowych. Zamieniam standardowo dodatki skrobiowe na warzywa na parze, a z surówek proszę tylko buraczki. Drugie z menu sezonowego – sandacz z salsefią w wersji standardowej. Moja nadzieja – kurczak nie wyszedł, więc może rybka będzie lepsza.
Po 10 minutach jako pierwsze zjawiają się dwa sosy: BBQ i czosnkowy, które zawsze zamawiam dodatkowo. Chwilę później dociera dzbanek piwa 1,5 litra i 3x sok w kieliszkach. Miłe zaskoczenie. Pierwszy raz w tej restauracji kelner rozlał piwo do szklanek.
20 kolejnych minut oczekiwania i zjawiają się dania główne. Pierwsze to dorsz w płatkach migdałowych . Zacznę od dodatków. Buraczki jak zawsze uwielbiam. Tu nie napawały mnie żadnym entuzjazmem. Po prostu były i nawet nie zjadłam, tylko spróbowałam. Warzywa na parze okazały się cudem, ponieważ pierwszy raz były gorące, lecz tak samo nawodnione mrożonką jak zawsze. Przechodzę do dorsza.
Zastanawiam się, czy ktoś mnie tu próbuje otruć? Płetwa z ośćmi? Dramat. Panierka niby chrupka. Migdałów znikomo, ale obecne lecz niewyczuwalne. Za to co czuć chamski smak starego tłuszczu niczym smoła w diabelskim kotle. Ryba bez panierki i z sosem zjadliwa. Do dania została podana zielona maź. Obrzydliwa i smakowała jak Maggi. Czosnek uratował rybę.
„Delektując” się dalej… Dobrze, że udało mi się wyczuć tą minimum 7 cm ość. Sorry wielkie. Skutki połknięcia mogły by się skończyć pobytem na SOR.
Testuję sandacza z salsefią. Pierwsze co spróbowałam to sos. Był przepyszny, ciepły – winno porowy. Pozwoliłam sobie ukroić kawałek rybki. Smaczny, panierka troszkę wątła, ale sam w sobie sandacz okazał się dobrą pozycją. Niestety salsefia w „złocistej” bułeczce z masełkiem okazała się dla mnie pomyłką. Nawodniony smak mrożonki znów wydobył się z pod ciepłego wierzchu. Mawiają „nie to złoto co się świeci”. Tu nic nie świeciło i złotem nie było, a zwykłą nasiąkniętą tłuszczem bułką.
Niestety chyba ostatnia wizyta w Sphinx’ie. Przykro mówić, ale tak – zjeść tam to tak jak szukać najdroższego paliwa na najsłabszych CPN. Zawód po całości za jedzenie. Kolejny, a wcześniej było minimum cztery… a dałam szansę. Nie polecam z szczerego serca. Jednak duży plus znów daję obsłudze.
Dorsz w płatkach migdałowych – 34 zł
Sandacz z salsefią – 40 zł
Sosy BBQ i czosnkowy – 2 zł
Piwo Tyskie 1,5l – 16 zł
Sok malinowy x3 – 3 zł
Ceny podaję w przybliżeniu. Paragonu nie odnalazłam, a na stronie cenami się nie chwalą.
Cały rachunek wyszedł powyżej 95 zł.
Fanpage: https://www.facebook.com/sphinxrestauracje?fref=ts
Strona: http://www.sphinx.pl/