To był weekend. Stragany obwieszone najpyszniejszymi słoninami, wędlinami, kiełbasami, mięsami i wszystkim, co tylko można zrobić z mangalicy, czyli węgierskiej włochatej świni. Do tego doskonałe sery, które nasi bratankowie robią wyśmienite, przetwory, przyprawy, langosze, kurtosze… Jak będziecie mieć okazję – jedźcie za rok do Budapesztu.
Tegoroczna, 11. już edycja Festiwalu Mangalicy, odbywała się w centrum Pesztu, na placu Szabadsag, nieopodal Bazyliki świętego Stefana. To były dwa dni rozpusty (festiwal zaczął się w piątek, ale my dotarliśmy dopiero w sobotę). Wchodzisz pomiędzy te stragany i nie wiesz, gdzie patrzeć. A te zapachy… Tu gulasze, tam langosze, kurtosze. I to tak aromatyczne, że aż ślinka cieknie. Oprócz stoisk z gotowym jedzeniem jest mnóstwo stoisk z wyrobami z mangalicy. Słonina surowa, wędzona, w soli, a nawet chipsy ze słoniny. Do wyboru, do koloru. Smak większości doskonale znamy, ale zaskakującą ciekawostką okazały się te ostatnie. Słonina ze skórą pokrojona na niewielkie kawałki wytapia się w specjalnych garach ułożonych na piecach. Efekt – dostajemy delikatne, lekko spuchnięte, jakby napowietrzone płatki. Fajne to.
Węgierskie wędliny, salami, salcesony, kiszki i kaszanki to osobna, przepyszna bajka.
Ale na uwagę zasługują też sery, których raczej nie kojarzymy z Węgrami. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to salami, gulasz i papryka w każdej możliwej odmianie. A tutaj zaskoczenie – przeogromne bogactwo serów. Krowich, kozich, dojrzewających, białych, a la bunc z najróżniejszymi dodatkami. Uwielbiam kozie sery. Na jednym ze straganów znalazłam gomółkę moczoną w czerwonym winie. Omnomnomnom. W kwestii serów Madziarzy naprawdę mają się czym pochwalić.
I jeszcze dwie rzeczy, które można zjeść w Polsce, ale tam na miejscu smakują obłędnie. Langosz wygląda na bogato – ciasto jest bardzo puchate, śmietana w niewielkich ilościach i ser świetnie się z tym plackiem komponują. Całe nasze kilkuosobowe stadko postawiło na te właśnie klasyki, choć do wyboru były jeszcze inne dodatki. I każdy przepadł. Gastromiłość na najwyższym poziomie.
To samo było z kurtoszami. Jaki one miały aromat… A smak – po prostu genialny. Jak nie przepadam za słodyczami, to te przysmaki w kształcie komina mogłabym jeść codziennie. I jeszcze jedna ważna uwaga – nie ma tam do wyboru kilkunastu dodatków. Jest cukier, cynamon i kakao. Tyle wystarczy.
Było też sporo innych węgierskich specjałów (również streetfoodowych), ale uwierzcie mi, że przejście przez te wszystkie stragany i popróbowanie tego, co na nich jest skutecznie ogranicza możliwości.
No dobra. To skoro tak już pojedliśmy, to jakim cudem nie nabawiliśmy się niestrawności? I na to nasi bratankowie mają doskonałą receptę. Nazywa się palinka. Smaki najróżniejsze, choć dominują: śliwka, gruszka, wiśnie, brzoskwinie, winogrona i mieszane. Woltaż waha się od nieco poniżej 40 do 80 procent. Dobre to. A w wielkich garach pomiędzy straganami grzały się też winka owocowe.
Nie będę się już więcej rozpisywała, bo zdjęcia mówią same za siebie.
A sprawczyni całego zamieszania prezentuje się tak:
W wersji z tłuszczu taka jest:
PS. Byliśmy też na tradycyjnym węgierskim jedzonku, ale o tym, gdzie warto zajrzeć w Budapeszcie przeczytacie w osobnej recenzji.