Dobry kebab nie jest zły. Szkoda tylko, że trafić w Krakowie na taki, który nie powoduje w krótkim czasie od spożycia żołądkowych rewolucji, to jak wygrać w totka. Szansa jest, a szczęśliwców, którzy tego doświadczyli, podobno ktoś widział. Yeti podobno też… Żeby nie było, że wszystkich wrzucam do jednego worka, ale w tych najbardziej turystycznych punktach miasta poszli na szybkość i bylejakość. Z okolic Starego Miasta i Kazimierza uzbierają się może dwa-trzy miejsca, gdzie zjemy smacznie i bez sensacji dnia następnego (nie dotyczy kebabów jedzonych po spożyciu – wtedy dnia następnego nie jesteś w stanie zastanawiać się, co właściwie cię dobiło). Lubię kebab, ale pod Wawelem jadam go wyjątkowo rzadko, bo jak widzę w ladach kupne sałatki i sosy, które na kilometr czuć przemysłową tablicą Mendelejewa – omijam szerokim łukiem. Ostatnio zostaliśmy z Michałem Tureckim namówieni na odwiedzenie lokalu nieco oddalonego od głównych szlaków migracji wyznaczonych dla zwiedzających. Ba, w paszczę lwa żakowskiego niemal zostaliśmy wepchnięci. Okolice ściśle „agiehowe”. Czarnowiejska 51. Yalla Yalla się to miejsce zowie. Że fajne, że inne, że Smaki Lewantu gdzieś tam w tle i kontekście. Dobra. Sprawdzamy.
Umówiliśmy się koło 16.30. Specjalnie nic od śniadania nie jadłam, żeby móc w pełni ocenić/docenić to, co nam zaserwują. Żołądek już dopomina się o swoje… Xyz#@$#% krakowskie korki. Nawet buspas na alejach stoi sobie w leniwym bezruchu. Lepiej, niech to będzie dobre! Tak na ukojenie nerwów po wyjątkowo uciążliwej komunikacyjnej patologii tego radosnego dnia tuż przed długim weekendem czerwcowym. Dojechałam. Jakoś. Zajęło to trzy razy dłużej niż normalnie, ale udało się. Spotykamy się z Michałem przed wejściem i po przekroczeniu progu lokalu szybko decydujemy. Ja wybrałam durum Yalla Yalla z wołowiną i frytkami. Pierwsze pozytywne zaskoczenie – mięso nie udaje czegoś, czym nie jest. Żadnych ściem, że to baranina.
Zamawiamy, siadamy przy jedynym wolnym stoliku i czekamy. Chwilę to potrwało, bo ruch był spory, ale tu podobno tak jest od otwarcia. W międzyczasie szybki ogląd schludnego wnętrza i pozytywna konkluzja – nie jedzie typowym kebabowym aromatem. Dla mnie to dobry znak, a i zapach ubrań po wyjściu z lokalu nie sprawia, że chcesz jak najszybciej wrzucić je do pralki. Rzut okiem na ladę z dodatkami – nie ma żadnych gotowych surówek. Za to są warzywa. I sosy. Do spróbowania dostaliśmy wszystkich pięciu. Jak dla mnie świetny jest dość lekki, aromatyczny sos koperkowy i fajnie orzeźwiające tzatziki. Pozostałe też ok, ale te dwa są moim zdaniem idealne na lato.
My tu gadu, gadu, a nasze zamówienia gotowe. Hmmm. Duże to. Znajomi czasem podejrzewają mnie o posiadanie trzech żołądków i tasiemca oraz upychanie tego, co potrafię zjeść, po kieszeniach, a jak zamawiam golonkę to kelnerzy patrzą z niedowierzaniem i z troską w głosie dopytują, czy jestem pewna swego wyboru. Może nie wyglądam, ale naprawdę sporo mogę zjeść. Więc jak już mówię, że duże to jest, to naprawdę znaczy DUŻE. Sporo większe niż kebab w wydaniu XL w przytłaczającej większości lokali. O, tak wyglądał po kilku minutach jedzenia w porównaniu z właśnie otrzymanym falafelem Michała.
Przejdźmy do konkretów. Świetnie doprawione mięso, sos mieszany z przewagą w stronę ostrego, świeże warzywa i dobrze wysmażone, niewysuszone frytki owinięte są w delikatne ciasto. Przede wszystkim – mięso jest naprawdę świetnie zrobione. Panowie sami sami je nabijają i przyprawiają, więc wszystko jest tak, jak sobie założyli. Polecali nam też swojego kurczaka, ale oboje z Michałem postawiliśmy na czerwone mięso. I jak dla mnie – było warto. Sama kompozycja kebaba – wszystkiego jest w sam raz, nie za mało, ani nie za dużo. Warzywa są tutaj zrównoważonym dopełnieniem mięsa. Jedyne, z czego bym zrezygnowała, to kukurydza. Szkoda miejsca na coś, co tylko dodatkowo wypycha żołądek i nic z tego organizm nie ma. Ale to tylko moje widzi mi się – zawsze przecież można poprosić o niedorzucanie jej.
Czy tutejszy kebab spełnił moje oczekiwania? Tak. Smaczne, sycące, czuć, że ze świeżych składników, bo żołądek w żaden sposób nie protestował. Ba! Strawił wszystko w ekspresowym tempie. Następnym razem muszę zamówić falafel (też robią go sami). Od Michała spróbowałam tylko gryza i smakował fantastycznie. I jeszcze jedno – cena. Za najbardziej wypasioną wersję durum, czyli Yalla Yalla z frytkami zapłaciłam 15 zł. Serio. A najeść się tym można jak dwudaniowym obiadem.
Jak już pewnie wiecie z poprzednich recenzji, jestem chory kiedy co jakiś czas nie zjem sobie kebaba. Tym razem na przeciw mojej potrzebie wyszła Ela, która zaproponowała wyjście do nowego lokalu znajdującego się przy Grzegórzeckiej. Za jego powstanie odpowiada część załogi tworzącej do tej pory kielecki lokal Smaki Lewantu. Opinie o nim są bardzo dobre, tym bardziej nie mogłem się doczekać wizyty w Yalla Yalla.
Lokal jest całkiem spory, oszczędnie urządzony, od wejścia czujemy zapach grillowanego mięsa – kurczaka i wołowiny. Menu jest całkiem szerokie i oprócz klasycznych kebabów w bułce i w placku durum, moją uwagę przykuł szczególnie falafel. Uwielbiam go podobnie mocno jak kebaba a ten w Yalla Yalla, jak się później dowiedziałem, przygotowywany jest na miejscu, co jest ogromną zaletą.
Szybkie zamówienie, wybór pada na kebaba wołowego z łagodnym sosem w placku i podobny placek z falafelem. Siadamy przy jednym ze stolików i czekamy. Mimo całkiem sporego ruchu już po kilku minutach otrzymujemy swoje zamówienie. Falafel z sałatą, pomidorem, zielonym ogórkiem, kukurydzą, kawałkami oliwek i odrobiną sera typu feta prezentuje się bardzo ładnie. W drugim gryzie trafiam po raz pierwszy na kulkę z ciecierzycy, świetnie przyprawiona, nieprzesmażona, delikatna i gładka w środku. Bardzo smaczna. Przy każdym kolejnym gryzie dodatki ustępują miejsca głównemu bohaterowi. W połowie jedzenia, kulki falafelowe dominują już całkowicie nad dodatkami. Nie są ciężkie i bardzo mi smakują.
W tym momencie otrzymuję swojego kebaba durum z wołowiną. Prezentuje się bardzo dobrze i jest bardzo duży. Od momentu odwinięcia z folii możemy się przyglądać mięsu które wygląda jak zwykła mielonka stosowana w zdecydowanej większości lokali z tym przysmakiem. Jednak już przy pierwszym ugryzieniu możemy się przekonać, że jest to coś kompletnie innego. Mięso przyprawione jest zupełnie inaczej, nie delikatniej ale inaczej niż w większości kebabowni w których dane mi było jeść. Kawałki mięsa są również grubsze i bardziej soczyste. Osobiście nie przepadam w kebabie za dodatkami w postaci kukurydzy czy rukoli, ale tutaj nie przeszkadzają mi one tak bardzo. Pierwsze skrzypce zdecydowanie gra tu mięso, one jest głównym bohaterem i główną atrakcją. Jest naprawdę smaczne i zupełnie inne niż jakiekolwiek mięso kebabowe które jadłem do tej pory. Żałuję jedynie tego, że nie daliśmy się skusić na kebaba z kurczakiem, który jest przyprawiany i marynowany na miejscu.
Doceniam bardzo to, że obsługa jest otwarta a główny kucharz chętnie dzieli się swoimi spostrzeżeniami z klientami. Mało jest też miejsc, w których to kucharz sam rano przywozi świeże warzywa, które później są dodatkiem do przygotowywanych potraw. Na uwagę zasługuje również fakt, że wszystkie sosy jakie znajdziemy w daniach, robione są na miejscu. Mieliśmy okazję spróbować ich wszystkich. Każdy smakuje bardzo dobrze, ale orzeźwiający sos koperkowy jest moim zdecydowanym faworytem.
Może nie był to absolutnie najlepszy kebab jaki jadłem, głównie przez moją prywatną i osobistą awersję do rukoli, ale na pewno plasuje się on w ścisłej krakowskiej czołówce. Porcje są ogromne, a smak bardzo dobry. Trzymam kciuki, żeby lokal się utrzymał, bo lubię miejsca w których serwuje się uczciwe jedzenie.
Ceny:
Durum z wołowiną – 14 zł
Falafel – 10 zł
Yalla Yalla Kebab – ul. Czarnowiejska 51, Kraków
Strona na Facebooku: https://www.facebook.com/yallayallakebab/