A więc wylądowałem. Prawie 10 godzinny lot nieźle dał mi się we znaki, do tego zmiana czasu – w Chicago jest 7 godzin wcześniej – zmęczenie ogromne. Małe piwko na powitanie i spać. Drugiego dnia śniadanie domowe – wędliny kupowane w polskich delikatesach. Polskie, ale robione tam, więc smak jednak inny, bo i mięso smakuje tutaj inaczej. Potem wypad do Chicago. Miasto mi się podoba, jedyną uciążliwością są korki i … wiatr. Nie na darmo Chicago nazywane jest „wietrznym miastem”. Wiatr wciska się wszędzie i mocno wychładza. Temperatura też nie rozpieszcza – w ciągu dnia około -2 stopni Celsjusza, wieczorem spada do -5. Musze kupić sobie czapkę, bo ostatnia rzecz jakiej potrzebuję to chore zatoki. Poniżej kilka zdjęć miasta:
Jedzenie. Oczywiście korzystam z okazji, że znajduję się w kraju, który wymyślił fast foody i zajadam. Najpierw wizyta w McDonald’s.
Moim łupem pada Double Quarter Pounder, czyli podwójny ćwierćfunciak z serem, czyli po naszemu podwójny McRoyal. Smakuje niemal identycznie, jak u nas, jednak wydaje mi się, że mięso jest tutaj bardziej słone niż w Polsce.
Ciekawostką jest, że frytki dostajemy niedoprawione – stoi sobie taki dyspozytor i można samemu się obsłużyć – keczup, musztarda, pieprz, sól, serwetki i słomki bierzemy sobie sami:
Po Maku przyszła pora na hot dogi. W Downtown, czyli centrum Chicago, miejsc z jedzeniem jest więcej niż ludzi bez samochodu. A więc idę na drugą stronę ulicy, gdzie wabi mnie neon Portillo’s.
Biorę Portillo’s Beef hot dog oraz Italian Beef. Do tego piwko, małe. Piotr (mój przewodnik po Chicago), zamawia Amstela, ja decyduję się na amerykańskie piwo Samuel Adams.
Hot dog – klasycznie chicagowski. Oczywiście bez keczupu (spróbujcie zamówić w Chicago hot doga z keczupem – to jakby poprosić o podgrzanie tatara). Pikle, musztarda, miękka bułeczka i wołowa kiełbaska. W smaku rewelacja – tak właśnie wyobrażałem sobie amerykańskie hot dogi. Pikantny, bo poprosiłem o wersję „hot”, czyli z ostrymi papryczkami (można też wziąć ze słodkimi). Zaskoczył mnie ogórek – smakował jak nasz małosolniak.
Italian beef – kwintesencja prostoty. Miękka bułka wypełniona ogromną ilością soczystej, ścinanej w plastry wołowiny, dość słonej, ale bardzo soczystej, do tego nieco pikli (ale naprawdę nieco) i mamy doskonałą kanapkę. Bardzo sycącą kanapkę. Żałuję tylko, że nie wziąłem tego z serem, ale następnym razem nadrobię tę niezręczność ;)
Na koniec kilka słów o cenach. Mocno mnie zaskoczyło, że wszystkie ceny podane są bez podatku. Bierzesz np. z półki flaszkę z ceną 21.99 $ a w kasie płacisz prawie 25$. Trzeba o tym pamiętać, bo można się nieźle zdziwić.
To tyle. Dzisiaj ruszam na lunch do Panera Bread i odebrać wypożyczony samochód. Jutro raniutko jadę do Oak Brook, gdzie czeka mnie zwiedzanie siedziby McDonald’s, a potem ruszam w trasę. Do Chicago wrócę na kilka dni przed powrotem do Polski, więc na pewno będzie jeszcze kilka relacji z tego pięknego, choć wietrznego miasta.
P.S. Zdumiewa mnie liczba japońskich i europejskich samochodów na ulicach. Widziałem nawet Golfa i Fiata 500. Hond, Lexusów, Toyot i Nissanów nie byłem w stanie zliczyć. Amerykańskie marki, typu Dodge, Chevrolet, Cadillac oczywiście są tutaj obecne, ale wszechobecność obcych marek działa na mnie przygnębiająco. Nie to chciałem ujrzeć :)
I jeszcze taka ciekawostka: