Piotrkowska 217 jest niekwestionowaną mekką wszystkich gastromaniaków z województwa łódzkiego, którzy przybywają do niej cztery razy do roku, by oddać się gastronomicznemu nierządowi i rozpuście. To tu, na kawałku placu oraz w części budynku skateparku, dokładnie 19 stycznia 2014 roku odbyła się pierwsza edycja Street Food Festival. Jak mówi źródło, wystawiło się aż 10 foodtrucków i 20 restauracji. Niby nic, ale lokalsi oszaleli na punkcie nowej fali żarcia – street foodu. We mnie też nastąpiła przemiana, rozbudziła się chęć poznania nowych smaków. Pamiętam, że było bardzo zimno, ręce mi zgrabiały, nie mogłem utrzymać widelca, a mimo to zeżarłem kiełbę z Wurst Kiosku, przegryzłem frytkami belgijskimi i szczęśliwy wróciłem do domu. Od tamtej pory miało miejsce łącznie XII edycji Street Food Festival przy Piotrkowskiej 217 z czego zabrakło mnie tylko na jednej. Dzięki oddaniu wystawcom całej powierzchni placu usytuowanego między ulicami Piotrkowską a Kościuszki, obecnie ilość wystawiających się food trucków oscyluje w graniach 50 sztuk. Co ważne, miejsce żyje również poza SFF. Piotrkowska 217 organizuje m.in. FIT Bazar, Łódzki Dzień Sushi czy wydarzenia w ramach Świątecznych Jarmarków. Tym razem właściciele całego przybytku postanowili zrobić krok dalej i stworzyć miejsce, gdzie street food, kuchnia regionalna i smaki całego świata, będą dostępne dla każdego przez okrągły rok. Tak powstał Before Food Market, skupiający w jednym miejscu dobrze znanych ze SFF wystawców. W miejscu zadaszonym, ładnie urządzonym, zdecydowanie klimatycznym, można najeść się do syta, strzelić szybkiego drinka, a nawet posłuchać granej na żywo muzyki. Premiera Before Food Market miała miejsce 27 października 2016 i od tamtej pory imprezowicze, mogą wpaść na szybki „bifor” w czwartki, piątki oraz soboty w godzinach 17:00 – 23:00, po czym z pełnymi brzuchami ruszyć na upragnioną imprezę. Proste! Idea naprawdę świetna, co jednak z wykonaniem?
Grudzień rozpoczynam spotkaniem ze znajomymi w BFM. Znaczy, miałem zacząć spotkaniem, bo się dni drugiej stronie pokićkały i ostatecznie degustacje przeprowadzałem sam. Śmieszna sprawa w ogóle z oznaczeniem miejsca docelowego. Jak mówił mi kumpel „wiesz, tam w głębi po lewej stronie”. Jeśli ktoś nie ma informatora, będzie zaskoczony, że taki Before Food Market w ogóle istnieje. Od ulicy Piotrkowskiej jest kawał muru do zagospodarowania, lecz zero informacji. Banner znajduję dopiero po przekroczeniu bramy, skręceniu w lewo od winiarni i o dziwo nie wisi nad wejściem do sali BFM, a skateparku. Nieporozumienie mocne. Przekraczam metalowe drzwi do świata „biforu”, rozdziawiam paszczę. Jezu ile ludzi. Po lewo cukiernia z toną słodkości, na wprost bar z alkoholami całego świata, stoiska gastronomiczne ciągną się wzdłuż ścian, na środku przedługaśna lada, przy niej sporo młodych twarzy. Jak na godzinę 18, jest tłum ludzi. Przy stoiskach wystawców brak kolejek, znaczy obecni się obkupili, mogę na spokojnie składać zamówienie.
Na pierwszy ogień poszedł buks z Jack Burger. Szybki rzut okiem na menu – Chili Burger. To chcę. Przepis prosty jak konstrukcja cepa, co bardzo w burgerach cenię. W końcu główne skrzypce ma grać wołowina, tutaj serwowana w 160 g kotlecie. Wypełnienie stanowi świeża klasyka w postaci sałaty lodowej, ogórka kiszonego, czerwonej cebuli, pomidora i kawałków papryczki jalapeno. Zabrakło zdecydowanie autorskich sosów. Ot jakiś burgerowy oraz ketchup. Całość w bułce pszennej. Cena za tę chwilę przyjemności to 16 zł. Chwilkę, napisałem przyjemności? Słowo tutaj nad wyraz nietrafione. Po około piętnastu minutach otrzymałem mojego buksa. Wizualnie nawet nieźle, choć w galerii sztuki kulinarnej by tego nie wystawili. Nadmuchana buła a la produkt z siecówki, upaćkana trochę sosem, wnętrze równo upakowane. Gryzę, przeżuwam. Szukam bohatera. No brak. Wołowina zaginęła w akcji. Zdecydowanie zapomniano dodać przypraw. Zjadłem szybko. Zapomniałem. Wszedł mi zdecydowanie lepiej, niż wynalazki z Jerry’s, ale do Gastromachiny, Tommy Burger, BB Kings czy nawet Magazynu 82, długa droga. Zmiana buły, rzucenie w mięso przyprawami z backhandu i porządne sosidła, będzie dobrze. Tak daję 4/10. Soraszka.
Tak w ogóle wspomniałem o BB Kings. Bardzo ucieszyła mnie ich obecność w Before Food Market. Napisałem kiedyś, że są mistrzami w mięsach. Słowa te potwierdziła degustacja Rib Eye Steak. Za 35 złociszy czekała na mnie niebiańska uczta, warta zdecydowanie więcej PeeLeNów. Czym jest Rib Eye? Jeden z najszlachetniejszych steków z krówki. Próżno go szukać w naszych sklepach. Jak coś to trafimy porcjowany rostbef lub antrykot. Da się je nieźle przyrządzić w domu, lecz do sezonowanego, miękkiego, wręcz aksamitnego Rib Eye nie mogą się nawet umywać. Ćwierćkilogramowy stek zaserwowano mi w obecności grzanek z bagietki z masłem czosnkowym, kiszonego ogórka, pomidorków oraz dwóch sosów, w tym świetnego, gęstego BBQ. Mięsiwo wysmażone na medium, tak jak kocham, wywaliło mnie z butów, a zerwane ze stóp skarpety pewnie jeszcze wiszą gdzieś przylepione przy suficie. Wspaniale doprawiona, rozpływająca się w ustach wołowina. Bez żadnych żyłek, zgrubień, sama poddawała się ciężarowi noża. Epickość na poziomie master. Ode mnie topowa dycha! Zjadam, przybijam piątkę z ekipą BB Kings, wytaczam się w kierunku domu.
Piątunio, 2 grudnia. Kolejna wizyta w Before Food Market. Tym razem wreszcie ze znajomymi. Ledwo do nich dotarłem, już otrzymuję kulinarną inspirację „idź do Happy Pizza i spróbuj tej z burakiem”. No to idę! W połowie drogi do stoiska z pitcą, dopadają mnie wątpliwości. Ale że burak na placku? Czy ja jestem normalny, godząc się na tę degustację? Nic. Najwyżej wywalę. Podchodzę, wybieram kawałek z carpaccio z buraka i kozim serem. Jeden trójkąt jest zdecydowanie zbyt małą imprezą dla takiego chłopa, jak ja. Dobieram jeszcze kompozycję „Happy Góral”. Wychodzi po 7 zł za kawałek. Dla przeciętnego klienta sieciówki, może wydawać się drogo, bo przeca za 30 zł kupi sobie dużą pizzę z pierdyliardem dodatków, nażre się, popije Żubrem i gitara. Za smak placków serwowanych przez Happy Pizza warto jednak dopłacić. Cienkie, świetne w smaku ciasto, zdecydowanie zrobione w stylu włoskim i niebanalne dodatki po prostu wygrały wszystko. Burak z kozim serem wyborny. Kremowy, pieszczący podniebienie i ostrawy na finiszu. Pychota. Sam się nie posądzałem, że wchłonę wege klimat, niczym gąbka wodę. Góralska łączy w sobie porządną dawkę bekonu, słonego oscypka oraz żurawiny. Słodko, słono, mięsnie. Wporzo ekipa. Absolutnie warto do nich zajrzeć.
Kolejny przystanek – Flammkuchen, czyli podpłomyki rodem z Alzacji. Są regionalnym, francuskim przysmakiem, serwowanym w formie cienkiej tarty z ciasta chlebowego, posypanej krojonym boczkiem, cebulką oraz zapieczonej ze śmietanką creme fraiche. Restauracja poza klasyczną wersją dania serwuje również wariacje z kiełbasą chorizo, szynką i ananasem, czy w wydaniu wege z porem w dużej ilości sera mozarella. Na który wariant się zdecydować? Odpowiedź w moim przypadku jest tylko jedna – wszystkie. Wziąłem po soczystym kwadracie z każdego z czterech rodzajów, co finalnie stanowiło całą deskę żarcia za 21 złociszy. Niestety tak się zgapiłem podczas rozmowy ze znajomymi, że zapomniałem odebrać oczekujące na mnie podpłomyki, więc jadłem takie na wpół ciepłe. Nie zmienia to faktu, że moje podniebienie przyjęło je z przyjemnością. Dobrej jakości dodatki, a samo ciasto przypominało mi w smaku płatki macy, jakie mama kupowała mi w dzieciństwie. Genialna przekąska do piwa. Na pewno jeszcze do nich zajrzę. Zapomniałbym! Drodzy panowie! Ostrożnie z uśmiechaniem się do pani obsługującej we Flammkuchen. Puszcza tak genialnie oczko, że nogi miękną, a z miękkimi nogami ciężko będzie wam dotrzeć choćby do Patat & More, nie mówiąc już o dojściu do kibla po tych wszystkich piwkach.
Wracając do Patata. Najprościej – fryty. Grube, duże, sto procent ziemniaka w cienkiej skórce, żadna tam breja, jak w tanich sklepówkach. Czysta Holandia, tak w pyrkach, jak i przepisie przygotowania. Smażone na oleju roślinnym, serwowane w obecności ketchupu, sosu majonezowego i orzechowego. Duża porcja, jeśli się nie mylę, kosztuje 16 zł za 300g. Smakowały, choć byliśmy ze znajomymi tak pełni, że nas pokonały. Bardzo, bardzo sycące. Co ciekawe, ekipa ciągle wymyśla nowe sosy, a konsumenci mogą wybrać w głosowaniu, który zostanie na dłużej.
Udane dwa dni. Zdecydowanie udane. Pojadłem srogo, spróbowałem kompletnie wybuchowych smaków, zapuściłem się w nowe regiony kuchni świata oraz zobaczyłem wreszcie przyjazne twarze zajebistych, pozytywnych znajomych. Czy mogło być lepiej?
Mogło i wciąż może być, szczególnie dla gastromaniaków odwiedzających Before Food Market. Obecnie miejsce ma kilka problemów z którymi właściciele przybytku muszę sobie koniecznie poradzić, by było naprawdę wspaniale. Oto recepta.
1. Brak oznaczeń. Tak jak napisałem na początku – brakuje informacji o istnieniu miejsca, choćby na wielkim murze od ulicy Piotrkowskiej. Nie ma żadnych bannerów, strzałek. Kompletnie nic. Trzeba mocno przejść się po terenie, by wreszcie namierzyć właściwe drzwi. Mocno upierdliwa procedura.
2. Brak reklamy. Rozumiem. Nie zawsze jest budżet, nie zawsze uda się skompletować odpowiedni zespół ludzi lubujących się w marketingu, jednak ograniczenie się jedynie do działań na fanpage, by wrzucić tam kilkanaście zdjęć tygodniowo, co daje dziesięć lajków na krzyż, nie rozreklamuje tego ciekawego miejsca. Poza kilkoma publikacjami na blogach, nie znalazłem reklamy na żadnych ulotkach, nie słyszałem jej w radiu, nie widziałem plakatów, bannerów. Zresztą, przykład w punkcie powyżej.
3. Jakie właściwie macie restauracje pod dachem? Wchodząc do środka, znałem już listę wystawców, lecz namierzenie ich stoisk, nie było najszybsze. Ewidentnie brakuje bennerów, najlepiej w formie podświetlanej pleksy, umieszczonymi nad stoiskami. Na nich wyraźne, kolorowe logo i menu. Ludzie podchodzą, pytają co tu można zjeść, bo ktoś wymyślił, że menu ma być w formie małych ramek, stojących na ladach. Nieporozumienie kompletne.
4. Dla kogo jest to miejsce? Według mnie dla młodych, co tłumaczyłoby Before w nazwie. Wersja spolszczona „bifor”. Bardzo popularna forma rozgrzewki przed imprezą. Jedzonko, browarek, zebranie sił i w drogę po melanżach. Biforu nie robi się jednak przez trzy godziny przy jednym piwku, jak widziałem to po klientach na miejscu. Ma być rotacja. Z tego żyją wystawcy, z nich żyją właściciele przybytku. Duża lada na środku? Wizualnie ładnie, ale normalne, że ludzie będą tam siedzieć. Maksymalizacja miejsc stojących powinna poprawić rotację odwiedzających. Ktoś przychodzi zostawić kilkanaście dych w żarciu, ale nie może znaleźć miejsca, bo to zajmują trzy panny wpatrzone w smartfony i pijące od godziny piwko za piątaka. Porażka. Tutaj odzywa się właśnie brak marketingu i pozycjonowania klienta.
5. Niedziela? Gdzie niedziela? Before Food Market otwarty jest w czwartki (dzień nieimprezowy), piątki i soboty w godzinach 17:00-23:00. Idealne godziny na żarcie, tylko co z niedzielą. Może rodzinny wypad na żarcie? Ludzie znają już doskonale adres Piotrkowska 217 i łączą go z jedzeniem. Warto otworzyć oraz rozpropagować niedziele, jako dzień dla rodzin. Zamiast gotować, robią sobie chillout i wpadają na gotowe w godzinach 12:00-18:00.
Before Food Market – Piotrkowska 217, Łódź