Bardzo zazdrościłem Kaszpirowi jego wizyty w Restauracji Baczewskich we Lwowie. Kiedy więc napisał, że otwierają lokal w Warszawie, wiedziałem, że idziemy tam bezzwłocznie. No i stało się. Zjedliśmy dużo, wypiliśmy… równie dużo, a nasze potrójne wrażenia znajdziecie poniżej. Oprócz mnie i Kaszpira wypowie sie także Dima, właściciel Hamburgera z Karaibów.

Dima: Co to jest restauracja? Dziś tak nazywamy nawet McDonald’s, nie wiedząc, że tracimy tym samym magię tego słowa oraz historyczne znaczenie miejsca. Może mam rację, a może i nie, dla mnie restauracja to oaza, w której przede wszystkim mogę się zrelaksować, zjeść tak smacznie, jak nie zjadłbym w domu na co dzień, posłuchać dobrej muzyki, spotkać się ze znajomymi, oderwać się od świata codziennego poprzez skupienie się na sobie, towarzystwie i pysznych potrawach przy akompaniamencie profesjonalnej obsługi – kelnerów, sommelierów oraz barmanów, którzy zaopiekują się mną jak małym dzieckiem – babcia.
Z opowieści Kaszpira o jego podróżach do pięknego Lwowa wynikało jednoznacznie, że się zakochał, ale nie tylko w pięknym mieście, lecz także w pewnej restauracji o nazwie Baczewski.
W tę ostatnią niedzielę zaprosił mnie do niej – jednak nie do Lwowa, lecz na ulicę Szucha w Warszawie. Byłem miło zaskoczony, że umieścili ją właśnie w tym pięknym przedwojennym budynku, kiedyś bardzo zaniedbanym i zniszczonym, w którym mieścił się dom kultury, i w którym jako 12-latek spędzałem czas z rówieśnikami.
Przy wejściu wita mnie miła pani, zabiera moją kurtkę i przekazuje w profesjonalne ręce managera sali, ten zaprasza mnie do baru, gdzie czeka już towarzystwo, i wybiera nalewki, o których z dumą opowiada barman. Siadamy, zamawiam pierwsze danie – czerninę, danie bardzo odważne pod każdym względem, zarówno ciężko je przygotować, jak i ciężko się przekonać do jedzenia pysznej krwi. Ale do odważnych świat należy. Zupa była obłędna, nawet nie pomyślałem, żeby ją doprawić, każdy ze składników był wyważony idealnie, a całość dawała do zrozumienia, że ktoś włożył w to danie lata praktyki, poczucie smaku oraz kawał serca.


Ulubieniec Cezara, czyli rolada z karpia – według mnie karp nie jest rybą do jedzenia, często spotykamy go w budkach zwanych smażalniami oraz niemal w każdej jadłodajni i na stole wigilijnym. Często jest stary, śmierdzący mułem oraz starą fryturą palmową, podawany z frytami karbowanymi i zestawem surówek. Tu została podana rolada ze świeżym młodym karpiem, umiejętnie zawinięta w delikatną skórę, przyprawioną tak, że smakosze prawdziwie dobrych ryb wyczują mięso i inne składniki osobno, pomimo że były one w roladzie. I wiecie co? Przekonali mnie do potraw z tej ryby!

Śledź pod szubą – czyli tak zwany śledź pod pierzyną, bardzo delikatna przystawka, ważną rolę odgrywają tu 3 składniki – cebula, śledź oraz majonez. Cebula była pozbawiona goryczki, śledź, tak zwany litewski – w oleju i bez przypraw, majonez poprawny, lecz jak dla mnie zbyt octowy. Wszystko razem smakowało, jednak wolę wersję z większymi kawałkami śledzia. Podejrzewam, że składniki były posiekane tak drobno ze względu na to, że przystawkę robiono na bieżąco, a taki sposób przygotowania pozwala składnikom szybciej się połączyć. Bardzo smakowite, zwłaszcza do wódeczki!

Tatarska horda, czyli dwa tatary z dziczyzny i jeden z wołowiny (podawane osobno) bardzo mi smakował – świeży i chłodny, posiekany, a nie zmielony, umiejętnie przyrządzony, bo podane delikatne mięso nie przyjęło temperatury rąk kucharza. Dodatki do tataru były też pierwszej klasy, szczególnie malutkie marynowane podgrzybki.

Polecam wódkę Baczewski – delikatną w smaku i aromacie – oraz własnoręcznie robione nalewki, najbardziej smakowała mi nalewka o nazwie „kompot” – niewinna i pyszna w smaku, ale mocne odczucia po wypiciu większej ilości gwarantowane.


Rekomenduję to miejsce wszystkim tym, którzy nie mieli okazji być w prawdziwej restauracji. Tutaj to słowo nabiera z powrotem swojego magicznego znaczenia.
Kaszpir: Zakochałem się. Po raz drugi. Moja pierwsza miłość odwzajemniła się cudowną kuchnią, pysznymi nalewkami, nienaganną obsługą i przepięknym wystrojem przy ulicy Szewskiej we Lwowie. Druga ma ogromne szanse na odświeżającą bigamię w naszym związku, bowiem bardzo przypomina tę pierwszą. I na dodatek jest od niej młodsza. Pojawiła się nagle i bez żadnych zapowiedzi w Warszawie, na rogu Szucha i Litewskiej, w miejscu które w latach PRL-u zajmowali wyłącznie radzieccy towarzysze niezmordowanie budujący socjalizm wraz z przewodnią siłą naszego narodu.


Dziś ta druga zaprasza w swoje ramiona fanów doskonałej kuchni lwowskiej. No właśnie, czy na pewno lwowskiej? Okazuje się, że nie do końca. Poza nazwą, wystrojem i równie pysznymi trunkami w postaci wódki Baczewski i autorskich nalewek najnowsze dziecko grupy „Kumpel” ze Lwowa nie proponuje nic ze znanego mi na pamięć menu rodem z Galicji. Zawiedziony? Na początku na pewno tak, więc czym prędzej przywoławszy oficjanta poprosiłem o porcję nalewek, by jakoś ukoić ból.

A następnie udałem do baru, gdzie od razu uspokoił mnie widok szklanych kul z powoli nabierającymi mocy nalewkami. Pomyślałem, że jednak jestem w swoim ulubionym lwowskim lokalu.

Niezwłocznie zamówiłem także wszystkie przekąski dostępne w karcie. Wiadomo, we Lwowie przekąski to absolutne klasyki kuchni galicyjskiej, punkt obowiązkowy i dania popisowe tamtejszych szefów kuchni. Oczekując na powoli schodzących się współbiesiadników nawiedziłem stolik z czekadełkami – troszeczkę przypominającymi legendarne lwowskie menu śniadaniowe, ale wzbogaconymi o przepyszne pasty i kiszonki. Humor wrócił od razu.

Po kilku minutach zaczęły wjeżdżać przekąski. Na pierwszy ogień – wiadomo – cieniutko krojone i przyprawione papryką oraz wędzone sało (19 złotych). Dzikie tatary (69 złotych na dwie osoby) jedynie mocniej podkręciły apetyt, szybko zniknął także pieczony kozi ser w bardzo ciekawym towarzystwie buraków i innych sałat (35 złotych), choć porcja nie była to raczej kozacka. Natychmiast poprawiłem fantastyczną szubą (23 złote za całkiem sporą salaterkę), którą poprawiłem fantastyczną szubą, którą… po prostu polecam bezapelacyjnie.



Na chwilę przerwałem konsumpcję, gdyż miły jadłopodawca zbliżył się z aromatyczną i bardzo ramenową zupą z mięciutkimi rakami. Jezu, jakie to dobre. I polskie. Sam Franz Fischer zjadłby ją chętnie za 27 złociszy. Spróbowawszy równie esencjonalnego rosołu, uszczknąłem od Dimy łyżkę jego czerniny i przyznam, że tak doskonałej dotąd nie jadłem. Ten smak przekona do niej każdego, kto nie miał do czynienia z tak osobliwym daniem i gwarantuję (jakem Kaszpir), że będzie hitem tego i kolejnych menu (33 złote). Musi zostać i już.

Nadejszła pora na nalewki (10 złotych za 40 ml). Piołunówka zagryziona prawdziwą czekoladą, mandarynkowa i gryczana – te smaki z pewnością trafią do pań podobnie jak jabłko z jaśminem. Ja za to wykończyłem dwa kieliszki „kompotu” i wiem, że włączę go do stale rozbudowującej się listy ulubionych nalewek. Obyśmy w Warszawie doczekali podobnej liczby kilkudziesięciu smaków, która jest znakiem rozpoznawczym lwowskich Baczewskich.

Aksamitne i delikatne placki ziemniaczane (25 złotych) z różnymi dodatkami, dosmaczone pysznymi sosami na bazie grzybów a po chwili już rozpływające się w ustach cepeliny z rakami, płuckami i innym nadzieniem (29 złotych za pięć sztuk). Zachwyt wzbudził także idealnie doprawiony karp faszerowany (24 złote) a ja po raz kolejny zapłakałem ze szczęścia próbując gęsi pipek (25 złotych). Ambrozja. Nie – szomonces w gębie. Gęsina wraz z podrobami. Coś niespotykanego i test na prawdziwy geniusz szefa kuchni.

Podobnie jak sztufada, której nie jadłem od czasów kamienowania dinozaurów a tu przygotowana po mistrzowsku z nadzieniem ze słoniny. Idealnie upieczona wołowina wprost rozpływała się w ustach (42 złote).

Biesiadę podsumowałem pijanymi lodami (każda z kulek robiona ze świeżej śmietanki z różnymi smakami plus oczywiście Baczewskim – 7 złotych za kulkę) oraz zestawem delikatnie chrupiących malutkich bez, cudownie rozlewających się po podniebieniu (19 złotych).


I opadłem na miękką kanapę, przytulając do piersi Żorża, który łkał równie mocno jak ja będąc w kulinarnym niebie, do którego powoli zmierzała i reszta naszych współbiesiadników.
Żorż: koledzy powiedzieli chyba wszystko… A nie, wróć. Przecież był jeszcze Nalot cepelinów (29 zł/5 szt.). Pięć pysznych małych ziemniaczanych klusek w kształcie cygara, a w nich nadzienie z kapusty i grzybów, z raków i płucka/soczewica/bryndza. Każdy kartacz bardzo przystojny i tryskający smakiem.

A jeszcze gęsi pipek (25 zł), przy którym łzy wzruszenia ciekły mi po twarzy, bo do zimnej wódeczki mało która zakąska tak bardzo pasuje.

A przecież genialna sztufada, które to danie nieczęsto spotykamy w restauracjach, soczyste, wyraziste, eksplodujące sokami. A do niej biała kasza gryczana i kapitalna kapusta zasmażana z grzybami. I lekki sos chrzanowy. O Jezu!



A Warszawskie flaczki „z Brzechwą” (25 zł)? Mięciutkie cielęce, drobno skrojone flaczki, mięso z ogonów wołowych i pulpeciki cielęce. Palce lizać!


A mocny rosół świetego Jacka z pierogami kaczym mięsem nadziewane (19 zł)? No grzech nie spróbować!


A soczysty jesiotr w rakowym kostiumie (49 zł)? Podany na puree ziemniaczanym, bisque z raków i z marynowanym selerem? Toż to wypas nad wypasy!



Coś jeszcze? Tak, Udko cudko (55 zł), mięciutkie, soczyste i od kości odchodzące. Gęsina z kluskami śląskimi i modrą kapusta zawsze smakuje dobrze.



No więc jeszcze W smaku niebiańska beza ziemiańska (19 zł), a właściwie 3 bezy, a każda z innym nadzieniem.



Albo Chałka nad chały z rażonym mlekiem (15 zł).



Więc już tylko rachunek i kieliszeczek nalewki na trawienie i odchodzimy w błogość. Ale wrócimy, bo „gramatura pełna, obsługa uprzejma”, a atmosfera nie nadęta, tylko przyjazna biesiadnikom. Świetne jedzenie, piękny wystrój, czego chcieć więcej?

Rest.Baczewskich – Aleja Christiana Szucha 17/19 Warszawa
Facebook – https://www.facebook.com/Rest.Baczewskich/