Początek lat 90 XX wieku. Polacy poczuli zapach Zachodu, na półkach sklepowych zrobiło się bardziej kolorowo, w gastronomii również.
W 1992 roku w Warszawie otworzył się pierwszy w Polsce McDonald’s, w którym można było zjeść Big Maca za 25 tys. zł, hamburgery (podwójny – 17 tys. zł), cheeseburgery (podwójny – 21 tys. zł), frytki (małe – 7 tys. zł, duże – 10 tys. zł), lody (10 tys. zł), wypić coca-colę (11 tys. zł), sok jabłkowy (9 tys. zł), koktajl shake (waniliowy, truskawkowy, czekoladowy – 12 tys. zł), kawę (6 tys. zł).
W budkach, które dotąd serwowały tylko frytki i zapiekanki, właściciele świetnie wyczuli nową modę i zaczęli działać. Bułka z mielonym od lat była klasyczną polską specjalnością, jednak teraz można już było poczuć się jak na amerykańskim filmie – sezamowa bułka, płaski kotlet i mnóstwo dodatków, bo przecież nikt nie zapłaci za zwykłego czisa. Ma być dużo! Ma być do syta! I taniej niż w Maku, który wkrótce rozpocznie podbój Polski.
Chwilę później w Polsce pojawił się również Burger King i pierwsze food trucki. Burger bary zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Powoli odkrywaliśmy, że hamburger może być nie tylko tanią przekąską, ale i świetnym pomysłem na lunch, kanapką zrobią ze świetnej jakości składników, sycącą i smaczną. 200 g dobrej wołowiny smażonej na grillu zamiast MOM-owego kotlecika z mikrofali. Cheddar lub mimolette zamiast najtańszego produktu seropodobnego. Burgery rozpoczęły swój marsz ku dominacji polskiego rynku street food.
I wszystko pięknie, ale jak się przekonałem publikując na fan page zdjęcie polskiego hamburgera z jakiejś budki w stylu lat 90, miejsc serwujących te fast foodowe bugsy nadal jest w Polsce wiele. Postanowiłem kilka odwiedzić, by przypomnieć sobie tamten smak. Bo tak, nie wypieram się, kiedyś sam należałem do klientów takich budek, a na prawdziwego hambuksa musiałem przez kilka lat jeździć do Warszawy. Od opisywania takich fastowych burgerów zaczynałem pisanie na blogu. Pozwólcie więc, że na kilka chwil przeniesiemy się w przeszłość. Oczywiście temat fastfoodowych hamburgerów będzie wracał, jest zbyt obszerny jak na jeden wpis.
Zacznijmy od Kielc. Na ulicy Staszica, przez ścianę z ZapieCKankami, jest okienko. Działa odkąd pamiętam, to chyba jeden z najstarszych, działających bez przerwy punktów gastronomicznych w naszym mieście. Na podkreślenie zasługuje bardzo miła obsługa. Wiosną i latem zawsze jest tam kolejka do lodów i gofrów, a rozstawiony przed lokalem malutki ogródek zawsze jest pełen ludzi.
Bardzo byłem ciekaw, czy serwowane tu hamburgery chociaż troszkę się zmieniły, czy tez pozostały takie, jakie pamietam z początku lat 90. Wymieniłem więc 8.50 zł w gotówce na cheeseburgera.
Po chwili odebrałem swojego czisa i udałem się w stronę Parku celem konsumpcji.
Jak widzicie nie jest to wersja specjalnie bogata w dodatki. W porównaniu do opisanych poniżej, panuje tu wręcz szlachetny minimalizm. Kotlecik z MOM, pomidor, ogórek konserwowy, prażona cebulka, keczup i majonez oraz plasterek rozlanego na kotlecie sera. Bułka tostowana, nie z mikrofali.
Niby sosów dużo, ale tostowana bułka w parze z kotletem, w którym próżno szukać śladów soków daje wrażenie suchości. Dopiero od połowy robi się lepiej.
No cóż… Nie będę tych hamburgerów porównywał ze slow i street foodwymi kanapkami, bo nie ma to najmniejszego sensu. Poza tym celem tego cyklu jest szukanie smaków młodości. I w tym czisie ów smak odnalazłem. A może raczej brak smaku? Tak czy siak pozostał pewien niedosyt, który kazał mi udać się na kieleckie bazary (tak, jesteśmy jedynym miastem, w którym bazar występuje w liczbie mnogiej). Tam bowiem znajdziemy sąsiadujące ze sobą dwie budki, w których menu obiecuje doznania gastronomiczne jak przed laty (wspominałem o nich w drugim odcinku cyklu).
Najpierw budka nr 1. Przez chwilę kontemplowałem menu, by ostatecznie zamówić małego cheeseburgera (7.50 zł). Duży to podwójny kotlet i podwójny ser, wpakowane w wiekszą bułkę.
Trzask-prask i po około 2 minutach odebrałem swojego czisa. Piewrsze wrażenie? To będzie to, bo bułka jak za dawnych lat wyszła z mikrofalówki, mięciutka jak moje policzki.
Idealnie rozlany ser, mnóstwo chrupiącej prażonej cebulki, klasyczny kotlet MOM i dużo warzyw – pomidor, ogórek, sałata i… sałatka z białej kapusty.
Chwilę się zastanawiałem, co sprawiło, że poczułem TEN smak. I już wiem – REMULADA! Tak, to jest to! Remulada zmieszana z keczupem daje ten charakterystyczny posmak zapamiętany z młodości. I skutecznie zagłusza „smak” kotleta.
Budka nr 2, ta bliżej wejścia od Wróblewskiego. Tutaj również na maksa rozbudowane menu, już wiem, że wrócę tam uzupełnić materiał do kolejnych części cyklu. A na razie zamówiłem, podobnie jak obok, małego czisa (cena również 7.50 zł).
Tutaj również nie minęły dwie minuty od zamówienia i cheeseburger wylądował w moich rękach. Na oko od razu sprawiał wrażenie większego:
Smak bardzo podobny do tego zamawianego obok, tyle, że zamiast sałatki z kapusty, jest kapusta grubo siekana. Wydaje mi się, że jest też więcej świeżych warzyw, ale może ta siekana kapusta poprawiła objętość. I tutaj również remulada z keczupem oraz miękka bułka robią smak zapamiętany z początków lat 90.
Przy kolejnej wizycie postanowiłem spróbować dużego cheeseburgera (11 zł). O ile w budce obok duży to dwa kotlety w większej bułce, o tyle tutaj nadal był jeden.
Co więc usprawiedliwia wyższą cenę? Otóż okazało się, że w wersji dużej otrzymujemy więcej dodatków warzywnych. Czego tutaj nie było? Oprócz standardowego pomidora i pikli dostałem również: kukurydzę z puszki, surówkę z kiszonej kapusty i sałatkę z czerwonej kapusty. Powiem wprost – przerosło mnie to i po dwóch gryzach odstąpiłem tego czisa gołębiom.
Na tym dziś skończę, o ile polskie pizze i zapiekanki z grzybami zajadam nadal z apetytem, o tyle te polskie „hamburgery” dały mi nieźle w kość. Wrócę do tematu po zakończeniu epidemii koronawirusa. Po prostu okazało się, że nie jestem w stanie zjeść tych „burgerów” zbyt dużo na raz :D
O ile nie wprowadzą w Polsce kwarantanny, za tydzień kolejna część cyklu.