Trzęsienie ziemi w kulinarnej części łódzkiego netu przyniósł miesiąc kwiecień. Gastromachina otwiera kolejny lokal. Ma być cocktail bar i bardzo dużo mięsiwa. Informację potwierdzili, ekipa ze Stacji mówiła zdawkowo „już niedługo” i na tym się kończyło. Wiosna i lato minęły, chłód przyszedł. Znów trzęsienie. Otwierają. Od 19 września testowo. Dają próbne menu, po cichu opracowują pełną kartę. Bang! Czwartego dnia października oficjalne otwarcie. Centralna Gastromachina wita.
Staję w drzwiach nowego lokalu dzień później. Pachnie.
Cholera jak tu pachnie mięsem!
Istny festiwal grilla otwarty od czternastej do północy i tak codziennie. Rozglądam się chwilę, kelnerka proponuje mi stolik, w idealnym zresztą miejscu, bo mogę ogarnąć wzrokiem całą restaurację. Duży bar ze sporym wyborem alkoholi, piwa kraftowe, a obok części kuchenna z wydawką. Moją uwagę przyciąga też duża, przeszklona kabina z czymś, co przypomina sejf. No tak, wędzarnia. Czytałem przecież o tym, a Piter, jeden z założycieli biznesu, opowiada mi później o całym procesie. Styl wnętrza, z jednej strony minimalistyczny, z drugiej odnoszący się do fabrycznej historii miasta Łodzi. Na ścianie namalowana lokomotywa, centralnie tak na wprost mnie. Fajnie, podoba mi się.
Podoba mi się też karta. Steki wołowe, żebra smagane dymem, trochę wege dań, lecz bez nudy, tatar na start jak ktoś lubi, krewety, a i tuńczyk się znalazł. Karta idealna, nie znajdziemy w niej nic zbędnego. Druga strona menu skrywa ofertę drinków, piw, alkoholi wszelakich. Dziś bezalkoholowo, więc Pepsi na popitę i zamawiam danie, które stało się legendą jeszcze przed oficjalnym otwarciem lokalu – żebro wołowe. Chciałem do tego dokoptować też steka. Kelnerka popatrzyła na mnie z politowaniem i wybiła mi ten pomysł z głowy.
Żebro miało mnie wprawić w ekstazę oraz napełnić po brzegi.
Ufam jej. Koszt tej przyjemności? 55 zeta. Dużo? Mało? Kilkanaście minut później, gdy gorące żebro ląduje przede mną, nie myślę o cenie, bo to, co mam przed sobą jest bezcenne. Mięsiwo prezentuje się imponująco, pachnie delikatnie dymem, a sposób podania podoba mi się bardziej niż bardzo. Oddzielam kawałek, degustuję. Wołowina z żebra ma wręcz kremową konsystencję. Rozpływa się w ustach, pozostawiając na języku i podniebieniu najlepsze, co ma w sobie wołowina. Mięso jest tak idealnie przygotowane, że zasadniczo nie muszę używać noża, ustępuje pod naciskiem widelca. Kości ustępują również bez problemu. Jem, jem i jem, a to się nie kończy. Próbuję też sosu BBQ, który zamówiłem do dania. Śliwkowy, dymny, gęsty. Finalnie o nim jednak zapominam. Jestem tylko ja i żebro. Niespiesznie nasycam się kawałek po kawałku, aż do ostatniego kęsa. Miała rację kelnerka. Steka bym już nie wcisnął. Płacę i wytaczam się z lokalu. Najgorsze tego wieczoru? Będę musiał biec z tym balastem do pociągu. Oby nigdy więcej.
Niedziela w porze obiadowej, wielki powrót do Centralnej Gastromachiny. Ten sam stolik, te same twarze na obsłudze, choć zdecydowanie bardziej po sobocie zmęczone. Szturm mieli, zasłużenie.
Zamawiam tego steka.
Dziś wreszcie go spróbuję. Rostbef sezonowany, całe 350g. Do popicia piwko pszeniczne warzone dla lokalnego pubu. Wysmażenie w ogniu na medium, jak lubię. Przyglądam się też bliżej stylowi serwowania mięsa. Przy żebrze mi umknął, tutaj podziwiam gałązkę rozmarynu na desce, rozsypaną sól oraz świeżo zmielony na grubo pieprz. Prawdę mówiąc, kompletnie ich nie potrzebuję. Wiem to, po spróbowaniu kawałka steka. Nie tylko stopień wysmażenia na perfekt, lecz również doprawienie. Choćbym chciał się przyczepić, nie da rady, nie ma podstaw. Sos pieprzowy dopełnia smaku. Maczam w nim kolejne kęsy i zajadam. Błogostan ogarnia mój organizm i duszę. Muszę jednak spróbować czegoś jeszcze.
Kelnerka proponuje deser. Wybieram z karty pozycję Gastro Reuben Sandwich.
Konstrukcja kanapki prościutka, zgodnie ze stylem. Mostek wołowy poddany wędzeniu, kapusta kiszona, ser cheddar, sos rosyjski, a całość zamknięta w żytnim pieczywie lokalnego wypieku. Choć jestem na granicy zapełnienia, rozprawiam się z Reubenem. Gra w nim wszystko. Smaki się mieszają, dopełniają, mięso zaskakuje podniebienie delikatnością i dymnością. Wołowino, kocham Cię. Rozpływam się. Wymieniam się spostrzeżeniami z ekipą, buzi buzi, do zobaczenia. Wiedzą, że mają we mnie sprzymierzeńca. Ja wiem, że bardzo dobrze karmią.
Choć Łódź ma wiele stacji, od dziś moją ulubioną stała się Centralna. Gastromachina Centralna. Nie prowadzą do niej żadne tory, ale zapach wędzenia i świetnej wołowiny. Gdyby rzucili bilety okresowe, z miłą chęcią przygarnę kwartalny. Warto odwiedzić to miejsce, a wręcz trzeba to zrobić, lecz wcześniej najlepiej zadzwonić po stolik. Dzieje się sporo i możecie się nie wcisnąć na spontanie. Sporo też musiała zrobić ekipa. Zrobili gastronomiczną perełkę z kompletnej ruiny i to własnymi ręcyma. Trwało, fakt. Finalny efekt zapiera jednak dech. Jak sztach ze Smokera. Ocena? Powtórzę swoją opinię niedawno wyrażoną w necie na ich temat. Oni są więcej niż Batman.
Arek Tysiak
Centralna Gastromachuna – Piotrkowska 93, 90-423 Łódź