Uwielbiam wpadać na jedzenie do barów w Wólce Kosowskiej. Mam jednak wrażenie, że Bar MEN’s, w którym jadłem po raz pierwszy na tym targowisku, poprzeczkę zawiesił tak wysoko, że każda kolejna wizyta wypada coraz słabiej.
Tym razem wracając z Warszawy zatrzymaliśmy się w jedynym czynnym jeszcze o tej porze przybytku z azjatyckim jedzeniem o nazwie A Quing Sao.
Na dole mieści dość obskurny grill-bar, na pietrze zaś estetyczna restauracja.
Teraz żałuję, że nie pozostaliśmy na grillu, tylko weszliśmy na górę. Ale po kolei.
Oprócz nas na sali siedziało kilku Azjatów, ich stolik aż uginał się od naczyń pełnych egzotycznych potraw. My jednak dostaliśmy menu mocno okrojone:
Czy to dlatego, że wyglądaliśmy w oczach właścicieli na osoby, które weszły tam przypadkiem? Czy może bariera językowa uniemożliwiła tłumaczenie, co znajdziemy w pełnym menu? A może po prostu późna pora wymusiła taka właśnie krótką kartę? Nie wiem. Tak czy siak, musieliśmy zadowolić się wyborem spośród zaledwie 14 pozycji. Zamawiamy więc.
Makaron smażony Mi Xao (12 zł). Porcja ogromna, spokojnie można się podzielić i dwie osoby wyjdą zadowolone. Nudle smażone z jajkiem, wołowiną i warzywami to niekoniecznie mój smak, ale nie było to złe.
Spring Roll z nadzieniem mięsnym i warzywami (10 zł). Usmażone na chrupko, pełne farszu, ale doprawione raczej bardzo łagodnie. Nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia, tym bardziej, że miesa się w nich nie doszukałem.
Banh goi nuong, czyli pierogi pieczone z nadzieniem mięsnym (12 zł). Chrupkie, pełne farszu, okazały się bardzo smaczne. Z tego dania byłem zadowolony.
Nie mogłem oczywiście nie zamówić Vit bat bao, czyli Kaczki ośmiu skarbów (20 zł).
Od razu powiem, że nie była to najlepsza kaczka w moim życiu. Jeśli mam być szczery, to owszem, bardzo smaczna, ale jadałem już lepsze. Na plus przemawiała duża ilość ciekawie dobranych warzyw, obok grzybów mun np. chrupiąca papryka czy ogórek.
Podsumowując: wyszliśmy z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony bardzo akceptowalne ceny, duże porcje, miła obsługa, czysto. Z drugiej smaki takie bardziej chińsko – polskie, brak w tym było wyrazistości i tego azjatyckiego pazura, który sprawia, że do jakiegoś „chińczyka” chce się wracać. Czy wrócę? Raczej nie. Jedzenie było poprawne, ale tylko poprawne. W Wólce Kosowskiej ( i nie tylko tam) można znaleźć dużo lepsze. Wpaść, zjeść, zapomnieć. I tyle.